poniedziałek, 16 marca 2009

Team Robert.

I'm twilighted.

I nie zamierzam się z tego leczyć...

Nie jestem typem mola książkowego pochłaniającego ambitne prace znanych i nieznanych pisarzy. Nie interesuje mnie niezależna proza azerbejdżańska. Książka nie musi mieć dla mnie Bóg jeden wie jakiego przesłania o życiu, uczuciach i moralności. Książka ma mnie pochłonąć. Niezależnie od tego kto, o czym, w jakim stylu i dlaczego ją napisał. Dla mnie książką dobrą jest taka, która sprawia ze nie mogę się doczekać następnej strony, a kiedy nagle docieram do końca to w sercu czuję złość, że tak szybko ową książkę czytałam, że nie dawkowałam jej sobie jak najlepszych delicji...

Tak było z Twajlajtową serią. Trzy książki, półtorej dnia z życia. Na czas czytania stałam się wampirem, z tych złotookich. Potem nadeszło jeszcze pół dnia na tłumaczoną 'na dziko' część czwartą, które najprawdopodobniej przypłacę wadą wzroku. Warto było.

Nie będę pisała recenzji, bo ani się na tym nie znam ani nie miałam tego wcale w zamiarze - co więcej, rozumiem ludzi, którzy tę serię krytykują. W końcu Romeo i Julia w wydaniu ufantastycznionym (istnieje takie słowo? ), gdzie Kapuleci piją krew, a Montheki zamieniają się w wilki plus zagubiona gdzieś pośrodku śmiertelniczka uzależniona od drapieżnika, który żeruje na jej gatunku, to nie jest to, co mozna uznać za ambitną twórczość. Mnie jednak przekonały opisy odczuć bohaterów, które (przy pominięciu tych kawałków o wampirach) są tak przekonujące, że czytając zaczynałam się zastanawiać, czy ta książka napewno miała ujrzeć światło dzienne. Opis miłości trującej i opanowującej całe ciało jak najsilniejszy narkotyk...

Filmu nie widziałam. Możliwe, że niedługo zobaczę - nie dla samej fabuły - ją widziałam w głowie i nie potrzebuje drugiej. Bardziej dla szczegółów, chcę zobaczyć zdezelowanego Chevroleta i miasteczko, w którym deszcz pada 360 dni w roku... Chociaż myślę, że i bez ekranizacji dałabym sobie radę - soundtrack do filmu mojej fantazji wystarczy - Bella's lullaby i Esme's favourite (btw - rolę Esme grała ta sama aktorka, kótra w Grey's Anatomy zagrała Alexową pacjentkę - Evę) w pierwszych sekundach słuchania wywołały uśmiech na twarzy - tak, to tak właśnie powinno brzmieć. Reszta soundtracku równie trafiona - oby sequel miał podobną oprawę dźwiękową (a jest zagrożenie, że nagra go Madonna - bez komentarza).

Kontynuując temat filmu - mania jaką wywołała ekranizacja mnie osobiście przeraża. Mam silne obawy co do tego jak będą wyglądać kolejne części - oby realizatorzy nie pozwolili na totalną komercjalizację filmów...

No i pozostaje ostatni temat, silnie związany ze Zmierzchem - Robert Pattison. Facet, którego dodaję do grona George'a Clooney'a, Brada Pitta i Javiera Bardem (czytaj - moja prywatna ciastkarnia ;) ). Cóż - ktoś musi zawyżać średnią wieku jego fanek. Tyle, że ja jakoś nie potrafię zobaczyć w nim Edwarda. Mnie jest go przez tę rolę ogromnie szkoda - sikające na jego widok panienki widzą w nim zazwyczaj postać, którą w filmie odegrał. Mnie w nim, jak na razie (oby to się nie zmieniło), bardziej ujęło jego podejście do zdobytej sławy - odwrotnie do wiecznie obecnych na Pudelku Miley, Zac'a, Vanessy i innych braci Jonas (może mi ktoś napisać co te dzieciaki wogóle takiego robią? bo ja jestem nie w temacie i gdyby nie wcześniej wspomniany portal wogóle bym o ich istnieniu nei wiedziala...) chłopak stara się trzymać swoją prywatnośc w tajemnicy i (wydaje się) ma ambicje na ciekawsze role...

Czekam niecierpliwie na Little ashes, w którym zagra Salvadora Dali. I będę mu kibicowała, aby trzymał się tej ambitniejszej Hollywoodzkiej ścieżki. Im więcej dobrego kina z udziałem przystojnych brytyjczyków tym fajniej jak dla mnie. Może takimi rolami uświadomi swoje fanki, że nie jest Edwardem. I wtedy ja będę tą pierwszą, która założyła koszulkę z napisem 'Team Robert' (wyjaśnienie - fanatyczni fani serii Zmierzch podzielili się na dwa obozy - team Edward i team Jacob, podział wynika do sympatii do jednego, z dwóch bohaterów walczących o względy Belli).

...
...

Nie może być inaczej. Próbka soundtracku. Nie 'Decode' promujący album (chociaż kawałek godny polecenia, możliwe, że kiedyś tu jeszcze trafi), nie 'Why does it always rain on me' ani 'Leave out all the rest'. Ten post należy do Muse i ich 'Time is running out'.