wtorek, 23 czerwca 2009

Ciągle pada.

Piękną mamy jesień tego lata. Gdyby nie soczysta zieleń, w jaką ubrana jest wszelaka wrocławska roślinność uznałabym, że mamy listopad - wierzyłabym w to szczerze, czekając z niecierpliwością na Mikołajki i poświąteczne wyprzedaże. Na szczęście dysponuję jeszcze kalendarzem, który utrzymuje moje odczucia w ryzach i przypomina, że kilka dni temu rozpoczęło się astronomiczne lato.

A może sąsiad strugający kajak ma jednak rację? Bo przy takim poziomie opadów niedługo będziemy się właśnie takimi środkami lokomocji poruszać... (A może on drugą arkę buduje, a ja w nieświadomości mieszkam w sąsiedztwie nowego Noego?).

Jak tak dalej pójdzie telezakupy Mango zostaną zalane nowymi, cudownymi produktami - skrobaczką do szyb samochodowych usuwającą glony oraz smyczą do wyprowadzania rybek akwariowych. Za jedyne Bóg zapłać. Plus VAT. Och, obyśmy nie skończyli jak Macondo z mojej kochanej Marquezowej prozy...

Chociaż muszę się przyznać, że poza potokami marudztwa, jakie obecna aura we mnie wywołuje, nie mogę się opanować przed dostrzeżeniem w niej pewnego uroku: poranna burza, która obudziła mnie hukiem wystrzału z armaty umiejscowionej 5 metrów ode mnie, jak wszystkie burze wywołuje we mnie jakiś taki niepojęty dreszczyk - póki siedzę bezpiecznie w domu, mogę obserwować to zjawisko niczym najciekawszy pokaz pirotechniczny (nie jest to co prawda nowa wrocławska lansfontanna, ale mnie wystarcza); zatłoczony i wilgotny tramwaj z szybami zaparowanymi na biało sprawia, że czuję się jakbym podróżowała po jakimś równoległym świecie, dzikim i nieznanym (niektórzy pasażerowie owe wrażenie skutecznie kumulują). Nawet omijanie kałuż, mimo, że żmudne i przeszkadzające w szybkim dotarciu do celu, przemienia się w zabawę, w której błąd karany jest mokrymi butami;)

Bo deszczowa pogoda, choć mniej przyjazna niż słoneczne 22 stopnie i lekki wietrzyk, jest paradoksalnie ciekawsza. W końcu nic na człowieka nie działa tak skutecznei jak kalejdoskop emocji.

Chociaż na nudne 22 stopnie i brak zaglożeń powodziowych tez bym sie nie obraziła - Macondo wolę odwiedzać tylko od czasu do czasu...

...
...

Nie zaskoczę. Soundrack do tego posta. Po prostu:)

niedziela, 21 czerwca 2009

Pozdrowienia z niedoczasu.

Senno, niedzielno, sesyjno...

A raczej głównie senno. Bo to całe 'naukowo' ograniczyło się do pomalowania wszystkich dostępnym mi paznokci (niestety na dłoniach nie mogłam zaszaleć z moimi kochanymi ostrymi barwami z racji trzech ostatnich dni istnienia w społeczeństwie biurowym jako interaktywny przyrząd wielofunkcyjny, zwany potocznie praktykantem), narysowania kilku stylizacji testowo-modelkowych i wysprzątania pokoju (swoją drogą - ilość wiedzy, która ma się znaleźć w głowie jest proporcjonalna do wyczulenia na kurz, amerykańscy naukowcy, ci od badanie wszystkiego, powinni się tym zająć).Tak nieudolnie uczyć się próbowałam, jak na ironię, rachunkowości zarządczej - dziedziny skupiającej się na optymalizacji, efektywności i skutkach marnotrawstwa jak mało która.

Cóż... Ja zawsze wywodziłam się z tej grupy studentów Uniwersytetu Ekonomicznego, która twierdzi, że skoro ekonomia jest nauką tak bardzo bazującą w swych tezach na racjonalności, to wszystkie uczelnie ekonomiczne powinno się wysadzić, ziemię zaorać i jakieś zboże o wysokiej przydatności społecznej zasiać(proponuję żyto). Myślę, że jego magnificjencja rektor pięknie by się prezentował na kombajnie. On ogólnie uroczym uosobieniem Małego Głoda jest, więc jako nastepca Heli Traktorzystki mógłby się sprawdzić doskonale.

Ogólnie nauka przedegzaminacyjna na trzecim roku jakaś felerna jest (tudzież omkła - dla fanów tego rozprzestrzenianego przeze mnie słowa;) ). Syndrom wypalenia na trzecim roku to zjawisko podobno powszechne. Zbadał je ktoś może? Bo chętnie zapoznałabym się z jakimiś opracowaniami na ten temat...

Bo prawda jest taka, że moja motywacja ma już wakacje. Zaginęła gdzieś w rejonach trójkąta bermudzkiego i teraz przebywa w bliżej nieokreślonym miejscu, otoczona tramwajami linii 17, które zawsze znikają z rozkładu kiedy na nie czekam, chcąc wrócić do domu... Moja motywacja leży na piasku i opala się wsłuchana w szum fal.

A ja, osamotniona w nierównej walce z notatkami z wykładu, wsłuchiwać się mogę jedynie w dźwięki podwórka - w piłowanie emitowane przez sąsiada, który od przynajmniej pięciu lat struga kajak w garażu; w tupiące i gruchające brojlery, które w wyniku przekarmieniajuż od dawna nie przypominają rozmiarami gołębi; w szczekające psy i w krzyczące dzieci i w ryk kosiarki, która kosi piasek (bo cała trawa już skoszona, ale cooo tam - koszenioholizm trzeba zaspokoić choćby jeżdżąc po betonie).

Ach.. byle do piątku.

...
...

Dzisiaj był wybitny chickentalk. No ale czego wymagać od przemęczonej kory mózgowej i innych mózgowych elementów odpowiedzialnych za moje blogowe CSO (cynizm, sarkazm i wiadomo;] ). Piosenką tez nie zaskoczę. Nie poradzę, że mam słabośc do zachrypniętych hiszpanek;)