środa, 28 stycznia 2009

Strata na brakach...

Są dni kiedy nie mogę osiągnąć pożądanego stanu skupienia. Kiedy mój zmęczony wytwarzaniem nowych połączeń między neuronami mózg odmawia posłuszeństwa i ucieka w skojarzeniach i pomysłach jak najdalej od treści notatek, które usilnie czytam. Postarałam się nawet i pokolorowałam je specjalnie po to, aby wzrok zawieszał się na treści skuteczniej i trwalej, aby mojemu spracowanemu rozumkowi i przemęczonej pamięci ułatwić choć trochę robotę... Ale niestety - dzisiaj ogłosiły zgodnie strajk. A mnie nie pozostaje nic innego, niż się ich woli choć na sekundę poddać...


Najpierw zaczęłam się rozglądać dokoła. Zadziwiające jak człowiek nie zauważa jaki sobie buduje azyl we własnym pokoju, na własnym biurku - stosy książek i zeszytów, pozbieranych w wieżyczki i spokojnie czekających w zasięgu ręki na chwilę mojej uwagi. Podręczny zestaw pierwszej pomocy słodyczowej, na wypadek odwiedzin małego głoda i nagłego zapotrzebowania na magnez (czekolada jest niezwykle przydatna... zwłaszcza kiedy musi uspokajać nerwy pobudzone coraz to nowymi kolokwiami i egzaminami zapisanymi w kalendarzu)... A na koniec - mała krówka otrzymana w spadku po mojej sis, czekająca dzielnie na nowy plan zajęć, szóstego już semestru na moim ukochanym (mimo wszystko;) ) UE... Miło przez chwilę się poprzyglądać temu, co buduje codzienność. I odnaleźć odrobinę radości w bieganiu z aparatem dookoła biurka i obfotografowywaniu tych bytów wszelakich, będących częścią mojego otoczenia...


A kiedy wracam spowrotem do prozy życia studenckiego zauważam w notatkach ciekawą rzecz. Rzecz, która od razu włącza przemyślenia dotyczące przełożenia teorii rachunku kosztów na życie. Mówię tu mianowicie o czterech rodzajach braków...

Całe życie żyłam wprzekonaniu, że brak jest jeden. Że to wtedy kiedy czegoś nie ma. A być powinno. Bo było cały czas i przyzwyczailiśmy się do tego. I kiedy nagle znika to tej pustki nie da się sklasyfikować. Nie szuka się definicji, nie dzieli na większą lub mniejszą. Brak to brak...

I momentalnie włączają się różne wspomnienia dotyczące moich braków, tych niezapełnialnych miejsc w moim sercu, za którymi rzadziej lub częściej tęsknię. Za miejscami, gestami, czynami i słowami. Za słońcem, morzem, lasem w lecie i kilkoma z happy places, do których raczej nie mam szans wrócić za względu na to, co było i już nie wróci.

Bo niezależnie od tego, co mówi na ten temat rachunek kosztów - braki naprawialne nie istnieją. Możemy próbować je zastąpić, zamienić na coś nowego... Ale serca nie oszukamy. Ono wie i pamięta co było i jak było. A z perspektywy czasu zapomina to co było złe po to, aby pamiętając o dobrym nie zapominać... Bo brak to brak. A im większy i im mocniej pokiereszował nam serce, tym bardziej jesteśmy przygotowani na znoszenie kolejnych...

...
...

Po przeczytaniu tego posta możecie mieć różne domysły na temat tego, o czym dokładnie pisałam. Wyjaśnię od razu - happy places to Ińsko i Szczecin, a konkretnie jedno w Szczecinie miejsce. Ale tylko to jedno odnosiło się do historii o panu ITD... Reszta była o innym panu. O innym braku. Największym i najśilniejszym ze wszystkich... Miss you dad [']

sobota, 17 stycznia 2009

Red lipstick day

Dopiero zarywałam noce, żeby napisać kolokwium z jednego przedmiotu a już trzeba brać się za kolejne. Odpocznę w lutym. Przynajmniej w ten sposób dodaję sobie otuchy... Te kilka dni wolnego w lutym. Czekam na nie jak małe dziecko na prezenty na Wigilię. Bo kiedy wszystkie dni powielają ten sam schemat - budzenie, pierwsza kawa, uczelnia, nauka, druga kawa, nauka, nauka, trzecia kawa i dla odmiany nauka, to potrzebne mi są takie punkty nieciągłości w tym planie dnia, jak chociażby przerwanie na chwilę czytania i liczenia, żeby coś napisać na blogu.

A dzisiaj dodatkowo mam też jeszcze jeden punkt nieciągłości - od rana chodzę po domu z ustami pomalowanymi na czerwono. A co. Moje usta, mój dom. Mogę. I mimo, że moje poczucie estetyki wołało przez chwilę NIE dla połączenia szminki w odcieniu strażackiej czerwieni i starego, wyciągniętego dresu, po chwili ucichło - bo wie, że ja tego potrzebuję.

'Czasem warto odejść od zmysłów, by nie zwariować' - słowa Edyty Bartosiewicz, na której nowy album czekam od bardzo dawna (i mam nadzieję, że kiedyś się doczekam). Dla mnie ta czerwona szminka jest takim odejściem od zmysłów, od szablonu, od tego co muszę do tego co mogę... Bo analiza portfelowa wydaje mi się odrobinę przyjemniejsza od chwili kiedy wiem, że wyglądam odrobinę inaczej niż przez ostatni tydzień... A kawa smakuje o wiele bardziej, kiedy na kubku pozostaje czerwony ślad...

Bo dzisiaj jest red lipstick day. I red lipstick mood. Czyli walka z szarą rzeczywistością za pomocą małego szaleństwa. Bo bez niego mogłabym skończyć jako seryjny morderca. Albo terrorysta.

A po co? W końcu tak jak jest, jest dobrze. Chociaż bez konieczności siedzenia nad książkami byłoby jeszcze lepiej;)

...
...

Nie było innej opcji. Edyta Bartosiewicz i jej 'Jenny'. i Buen aprovecho !


...

niedziela, 11 stycznia 2009

Digitalizacja życia...

Styczeń, mimo ujemnych temperatur za oknem jest niezwykle gorącym okresem dla mnie. Gorącym naukowo... Wrzącym wręcz. Taki moment, w którym 'Sita - rok nauki w tydzień' to za mało. Moment, w którym 200g mocnej, mielonej kawy przepijam w tempie, na które lekarze zaczęliby szykować dla mnie miejsce na oddziale intensywnej terapii. Bo metody podłączenia ekspresu do kawy bezpośrednio do krwioobiegu jeszcze nie wymyśliłam...

I przy okazji kolejnego okresu zaliczeniowo-sesyjnego znowu nasuwa mi się pewne spostrzeżenie - wolę uczyć się do przedmiotów zwiazanych z liczeniem. Nienawidze kuć na pamięć zawartości opasłych książek, wiedząc, że i tak chwilę po wynikach egzaminu, o ile będą pozytywne, zresetuję pamięć na okoliczność zapamiętywania innych pierdół. Wolę przygotowując się do egzaminów i kolokwiów robić zadania - nie tylko dlatego, że wtedy mogę mieć włączonego kompa, gg, muzykę i robić jeszcze milion innych rzeczy. Ja po prostu lubię liczby.

Według mnie liczby mają w sobie zwyczajnie więcej szczerości niż słowa. Słowa, odpowiednio złożone i wypowiedziane zyskują kilka wcieleń, potrafią mieć drugie dno. Obcując ze słowami trzeba umieć czytać między wierszami, rozumieć niuanse, odczytywać intencje. Z liczbami tego problemu nie ma...

Ja chyba naprawdę widzę ziarnko prawdy w stwierdzeniu, że matematyka to królowa nauk. Dzięki niej liczby zostały ujażmione, oswojone, niegroźne. Dzięki wzorom dokładnie wiemy co chcą nam przekazać. Używając odpowiednich programów możemy odgadnąć właściwie każdą niewiadomą, obliczyć prawdopodobieństwo, ryzyko... A jeśli jakieś obliczenia są ponad nasze możliwości? Możemy dodać założenia upraszczające, które sprawę rozwiązują.

Ostatnio dużo siedzę przy Excelu. A kalkulator niedługo przyrośnie mi do dłoni. A mimo to jak tylko mam chwilę na relaks, spędzam ją rozwiązując Sudoku... I zaczynam rozumieć jednego z bohaterów Matrixa, który w rozsypance ziolonych znaków na monitorze widział blondynki, brunetki, rude...
Wiem, że życia nie da się opisać równaniem matematycznym. Ale wiecie co? Czasem naprawde mi szkoda, że to niemożliwe. Łatwiej by było z niego eliminować ludzi-zmienne nieistotne. I przewidywać kierunek rozwoju...

...
...

I kolejny zespół, który nie pojawił się jeszcze tylko przez niedopatrzenie. Piosenka? Wybrana losowo. Bo chyba nie ma wśród ich repertuaru takiej, której bym za coś nie lubiła...

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Lekcja perspektywy...

Dziwna prawidłowość, że im więcej czasu powinnam poświęcać nauce tym bardziej go marnuję...

Z taką aurą za oknem to nie trudne. Widok z każdego okna odmieniony, otulony, polukrowany. Mogłabym stać tak, z kubkiem gorącej czekolady parującym na parapecie i patrzeć na padający śnieg godzinami. Uwielbiam, kiedy padający śnieg nagle materializuje się na jasnym niebie i opada w przypadkowym tańcu na ziemię. Świeży śnieg nadaje ponuremu, pojesiennemu światu trochę więcej uroku...

Wszystko staje się takie, czyste, sterylne i spokojne...


Jednak, przynajmniej dla mnie, urok znika po wyjściu na dwór... Zimny wiatr zawiewający płatki śniegu prosto w oczy, przeobrażający mnie w śniegowego bałwana w 5 minut (nowość, śniegowy bałwanek instant) i zmuszający mnie do przedzierania się przez śliskie chodniki i ulice pokryte rozjeżdżoną ciapą...

Bo tak to już jest z naszym punktem widzenia. Kiedy siedzimy w ciepłym domu, jesteśmy bezpieczni i zdawałoby się szczęśliwi, nagle patrzymy za okno i zaczynamy sobie obrzydzać to co znamy i z czym nam dobrze... Bo przecież na zewnątrz jest nowe, nieznane, w nowej palecie barw...

A potem dostajemy odmrożenia, przeziębienia lub przewracamy się na śliskim chodniku i łamiemy nogę... Bo punkt widzenia jest zależny od punktu siedzenia. I pewnie okaże się, że gdy będziemy leżeć na chodniku i czekać na pomoc pogotowia zatęsknimy za ciepłym, kochanym domem. Przewidywalnym domem. Ale swoim, jedynym.

Po raz kolejny nawiązuję tutaj do owego 'nie stania w miejscu', które jakiś czas temu dość znacząco odczułam. Bo gdy jest nam źle zauważamy to od razu i nie pozwalamy sobie o tym zapomnieć... W drugą stronę to tak nie działa - do dobrego przyzwyczajamy się zbyt łatwo. I przestajemy doceniać. I kończy się na pogotowiu;)

...
...

Post z treścią zakamuflowaną. Ci, którzy mnie znają wiedzą jaką. Ale uspokoję Was - nie powstał z doła, tylko z pewności, że robię dobrze. I idę właściwą drogą. A ludzie nie warci naszej uwagi? Niech spamują życie komuś innemu.
Piosenka, która ma w sobie słońce. Przyda się, gdy za oknem termometr pokazuje nieprzyjazne temperatury...

niedziela, 4 stycznia 2009

Almodovar mnie kiedyś wykończy...

Pisałam już, że lubię oglądać filmy. W tamtym poście zawęziłam oglądanie do chodzenia do kina ale lubię też obejrzeć dobry film w domu, zawinięta w koc i z kubkiem czegoś gorącego pod ręką. Zazwyczaj filmy pochodzą z wypożyczalni lub od dobrotliwego Kuby, który znosi dzielnie moją interesowną naturę, która powoduje, że przy każdym spotkaniu na mieście próbuję od niego wyżebrać jakieś filmy z niezbyt legalnych źródeł pochodzące. Zdarzają się jednak takie dni, że chciałabym obejrzeć coś ciekawego w telewizji...

Jednakże programy oferowane przez mojego dostawcę telewizji satelitarnej (a nie posiadam pakietu multiplatynowego i wysadzanego brylantami, tylko zwykły, prosty, razowy) nie chcą żebym miło spędzała czas... Bywają dni, kiedy o normalnej porze (dla mnie ok 20-21) nie ma w telewizji nic poza M jak Masakra albo programy z cyklu Jak Oni się Poniżają a nawet jeżeli już Ci, Którzy Decydują o Tym Co Widzowie Obejrzą postanowią puścić jakiś film, to zazwyczaj jest to: a) powtórka, b) coś, co już widziałam w kinie lub c) coś, czego nie chcę oglądać z obawy o własne zdrowie psychiczne i umysłowe. Najlepsze filmy pojawiają się dopiero około północy...

Kiedy mam wolne i nie muszę rano wstać o świcie (a przy obecnej porze roku to nawet przed świtem) nie mam z tym problemu. Jednak częściej ten problem mam. OK, mogłabym sobie film nagrać, gdybym potrafiła obsługiwać to coś srebrnego podłączonego do telewizora (gdzie jest instrukcja, nie wiem. Zresztą - i tak by mi się nie chciało jej czytać, pojmować i stosować się do jej zaleceń). Wolę zaryzykować wpakowanie się pod samochód idąc na drugi dzień na wpół sennie na uczelnię. Lub dostać zawału spowodowanego nadmiarem kofeiny w mojej krwi, którą niedługo zacznę sobie podawać dożylnie...

A Almodovar to już mi zagraża szczególnie... Jego filmy jak na złość puszczają perfidnie późno, chyba po to, żeby osłabić u ospałego widza wystąpienie szoku powstałego na skutek zobaczenia młodziutkiego Banderasa w scenach dość odważnych wespół w zespół z pewnym aktorem (tak, z facetem ;] )... ('Prawo pożądania' - powód dzisiejszej rezygnacji z długiego snu). No ale cóż... Czasem warto się poświęcić, a dla Pedro dosyć dużo zniosę.

...
...

Ostatnio się dość mocno wciągam w Almodovara. W styczniu robię przymusową przerwę aby powalczyć o moje uczelniane być albo nei być. Ale w lutym idę do wypożyczalni po naręcze jego filmów. A póki co coś, czym jara się duża część Polski myślącej. Mnie również owładnął ten metr pięćdziesiąt dwa dziko rosnącego nieba...