niedziela, 31 sierpnia 2008

Makijaż Marii Antoniny

Lub, jak to moja mama określiła - Ofiara pobicia dzień po zdarzeniu;)

Pierwszy opis makijażu mojego autorstwa - bo w sumie po to powstał ten blog;)

Makijaż zainspirowany pomysłem Tomka odnośnie sesji - bogate wnętrza, wypożyczona z opery/teatru suknia, duża peruka. I makijaż. Nawiązujący do epoki i przerysowany.


Podstawą jest jasna, wręcz mleczna cera. Matowa, jednak z uniknięciem efektu maski, poprzez delikatne rozświetlenie połyskującym blushem kości policzkowych i linii szczęki. Teatralny efekt makijażu wywołany jest mocnym podkreśleniem oczu (odcieniami srebra i fioletu, a także dokładnie roztartą granatową kredką o metalicznym połysku), brwi (za pomocą czarnego cienia do powiek - dla optycznego zagęszczenia brwi, a także przy użyciu eyelinera - przy górnej krawędzi brwi) i różu o mocnym odcieniu czerwieni (obficie nałożonym na kościach policzkowych i na skroniach). Rzęsy, oczywiśćie, obficie malujemy czarnym tuszem (w mojej wizji pojawiają się nawet sztuczne rzęsy).
Zwyczajowo, tak intensywny makijaż podkreślający oczy nie wymaga silnego zaznaczania ust, ja jednak zdecydowałam, że "Maria Antonina" nie może obyć się bez krwistoczerwonej szminki na ustach, koniecznie obrysowanej konturówką.
Na koniec, narysowany eyelinerem pieprzyk nad górną wargą i stylizacja na Marię Antoninę gotowa:)

Jeżeli znalazłby się ktoś, kto to przeczyta;) i zainteresuje go, jakich kosmetyków użyłam, chętnie wypiszę listę - póki co uważam to za zbędne.

...
...

I muzyczne zakończenie - Piosenka, którą lubię chyba za wszystko - za fajny tekst (choć przepełniony goryczą i żalem), muzykę i za wykonawcę, do którego zawsze będę miała sentyment;) Piosenka, z której teledysku mogłabym czerpać inspiracje godzinami - makijaże i ubiory, a także przepiękną modelkę mogłabym oglądać godzinami.

środa, 27 sierpnia 2008

Trochę o tym, co mnie wkurza..

Widziałam ostatnio t-shirta z fajnym nadrukiem. Wręcz genialnym w swojej prostocie. Kilka literek oddających irytację chyba w najlepszy i najprostszy sposób, w jaki tylko się da - 'Grrr'.

Żałuję, że jej nie kupiłam. (Chociaż pieniądze na moim koncie muszą mi być wdzięczne.. W końcu żyją tam sobie spokojnie, w wesołej gromadce, od czasu do czasu wpadając w popłoch, kiedy Ta Która Ma Moc Wydawania nie zabierze na wieki ich pieniążkowych przyjaciół, krewnych i znajomych ;) ). Ale żałować będę bo taka już moja natura, że aż za często jestem na coś/ czymś/ kimś/ na kogoś wkurzona..

Zaczynając ten temat mam świadomość, że zaczęłam temat rzekę, dlatego (żeby długość tego postu nie osiągnęła rozmiarów "Pana Tadeusza") dzisiaj wypiszę jedynie kroplę tej rzeki.. No może parę meandrów i zakoli;) I ze dwa dopływy..

Niekumaci ludzie mnie wkurzają. To na pierwszym miejscu. Bo, niestety dla mnie, natrafić na nich można dosłownie wszędzie - na drodze, w kolejce, w tramwaju.. A im bardziej miejsce jest zatłoczone i utrudniające mi życie, tym większe stężenie 'niekumactwa' (kolejny przejaw nowomowy) na metr kwadratowy.. Czasem mam wrażenie, że nawet święty mógłby nie wytrzymać tych ludzi - spacerujących i zatrzyujących się tuż przede mną, kiedy gdzieś bardzo się spieszę; stojących na środku przystanku dokładnie w tym miejscu, które jest na mojej trasie do wejścia/wyjścia; pytających o każdy produkt w kiosku, kiedy ja chcę szybko kupić bilet, żeby zdążyć do tramwaju.. Za dużo by tego wymieniać..

Wkurza mnie popadanie w monotonie i odpuszczanie sobie, w sprawach, w których jest to niedopuszczalne. W sprawach związku dwóch osób na przykład. Bo chyba po coś jest się razem. Chociażby po to, żeby nawzajem się uszczęśliwiać. Z podkreśleniem słowa nawzajem. Bo nie wiem jak nazwać związek, w którym stara się tylko jedna strona... Bo druga nie tyle sobie odpuściła, ile po prostu uznała, że czas starania się już minął. Po co się wysilać ponad poziom... Wiem, że liczą się czyny a nie słowa.. Może to co teraz napiszę zabrzmi dziwnie i niezrozumiale, ale dla mnie czasem słowo jest jak czyn.. Miłe słowo, a czasem nawet jakieś, które sens ma tylko dla jednej, konkretnej osoby.. Cóż. Chyba nic dziwnego, że czasem mam dość..

Gołębie mnie wkurzają;) Za gruchanie o poranku, tupanie nad głową, brud, syf i ogólny syf roznoszony dokoła. I za to, że budzą we mnie bezsprzeczne skojarzenie ze szczurami.. Tyle, że skrzydlatymi..

I ostatni 'wkurzacz' na dzisiaj - obcisłe, podkreślające kształty, błyszczące, wydekoltowane, kuse.. Ciuchy w rozmiarze 42 i większe.. Zawsze znikają z wieszaków w błyskawicznym tempie.. Zawsze akurat te - nie, wiszące na wieszaku obok ciuchy, które skutecznie zamaskowałyby zbędne kilogramy i podkreśliły atuty. To mnie wkurza. Bo sama walczę ze sobą, żeby przejść się gdzieś w jeansach rurkach.. A widuję na ulicy dziewczyny, którę wyglądają, jakby pewność siebie zjadły na śniadanie (i pare innych, kalorycznych rzeczy również). Nie mam nic do grubych ludzi. Mam do grubych, źle ubranych. Do chudych, źle ubranych również. Jednak im większy ciuch, tym łatwiej widać go na właścicielu..

Koniec na dzisiaj. Słońce świeci. Nie ma co marudać;)

..
..

Dzisiaj w kąciku muzycznym odgrzewany staroć - piosenka do której tańczyłam w pierwszej klasie podstawówki na 'dyskotekach'.. Jeden z pierwszych hitów muzycznych jaki dokładnie pamiętam;)

niedziela, 24 sierpnia 2008

Na nudę nie narzekam..

Nareszcie chwila czasu, żeby opisać wydarzenia minionych dni. Ambitnie spróbuję zachować porządek chronologiczny (i budować napięcie jak w filmach Hichcocka - najpierw trzęsienie ziemii, a później poziom napięcia już tylko rośnie).

Więc do dzieła:

Sprawa pierwsza: Spotplener

Pierwszy dzień niestety taki, jak podejrzewałam - to nie jest agencja dla ludzi leniwych - zorganizowanie wypadu za miasto, z całym szacunkiem dla ludzi, którzy brali w nim udział (w większości Bogu ducha winne modelki i fotografowie), pozostawiało wiele do życzenia. No bo jak można inaczej (i nie posługując się słowami powszechnie uznawanymi za wulgarne) wyjazd w plener, do miejsca, o którym wiadomo jedynie "że jest", nikt go nie widział, nikt nie sprawdzał, czy łatwo tam dotrzeć (a przecież noszenie sprzętu i, olaboga, trzymiesięcznego niemowlęcia, nie powinno przypominać obozu survivalowego (a, niestety, przypominało)... Więc pierwsza, podobno świetna miejscówka, okazała się taka jak zawsze, czyli do dupy.. Na szczęście druga, którą były tereny dworca Świebodzkiego (oszczędzajmy benzynę na dojazdy do Sobótki i spowrotem, w końcu jest taaaaka tania ;) ), dawała już radę. Bo co prawda każda modelka miała zdjęcia robione po kilka razy w tym samym miejscu, ale przynajmniej można tam było dotrzeć nie ryzykując w najlepszym wypadku trwałego uszkodzenia ciała.

Dzień drugi już lepiej. Opuszczona fabryka, którą ktoś już widział na oczy dawała radę. Ilość przewidzianych ciuchów nie dała (chwalić Atomówkę;) - dziewczyna przyniosła pół własnej, dość drogocennej szafy, dzięki czemu mogłam jakoś pracować). Joanna z nieznanego mi powodu po paru godzinach opuściła mnie z czterema modelkami, bez przerwy wyłaniającymi się z różnych zakamarków fabryki i piszczących jak głodne pisklęta "Przebirz mnie! Przebierz mnie!".. Dałam rade. Makijażowo się naszalałam. Dziewczętom dziękuję za cierpliwość, wytrwałość i względny profesjonalizm (Atomówka - Tobie szczególnie, za ten brokat, który pozwoliłaś sobie nałożyć na powieki;])

No i chronologię szlag trafił:D Zapomniałam wspomnieć o rozmowie, na którą się tak denerwowałam i przygotowywałam - dowiedziałam się paru interesujących rzeczy o charakterze mojej współpracy z agencją. A, że nie do końca się z takim stanem rzeczy zgadzam, to prawdopodobnie było to moje ostatnie dla nich malowanie.. Ale o tym za chwilę.

Dzień trzeci pleneru, z którego udało mi się wymigać, minął mi na relaksie. Przerwanym paroma nerwicami, niestety... Nerwica mniejsza to niedyspozycja pana M., przez którą jego prezent urodzinowy w postaci biletów na maraton filmowy przepadł na dobre.. No ale cóż. Choroby nei zaplanował. Niech zdrowieje bo chore Mrauciny to nie to, co tygryzki lubią najbardziej. Nerwica większa to telefon z SPP. I nerwowe przygotowania do testów mojej osoby (testów makijażowo, fryzurowo, stylizacyjnych), które odbyły się w sobotę. Nie będę na razie opisywać jak poszło, bo nie chcę zapeszać szansy potencjalnej z nimi współpracy. Napiszę jedynie, że ja z siebie jestem zadowolona - podołałam wyzwaniu, czyli wręcz taśmowemu przygotowywaniu masy dziewczyn.

I znowu wyszedł post przydługi, którego nawet mnie się za pare dni nei będzie chciało czytać;)
Przykro mi za tę odrobinę krytyki, na którą się tutaj zdobyłam, ale sama kilka dni temu usłyszałam, że "należy rozmawiać, żeby nie pojawiały się niepotrzebne pretensje". Ja swoje wypowiedziałam. Najłagodniej jak mogłam. Bo, mimo wszystko, szanuję ludzi, o których pisałam i wdzięczna im jestem za to, co ze współpracy z nimi wyniosłam..

..
..

I tradycyjnie piosenka na koniec. Naszło mnie dziś na nią szaleńczo, mimo kontrowersyjnego falsetu wokalisty i tego, że niegdyś nie mogłam wysiedzieć tegoż właśnie słuchając..

wtorek, 19 sierpnia 2008

Przygotowując się do pleneru..

Jutro kolejne wyjazdowe malowanie przede mną. Z tradycyjną Spotekipą dla odmiany. Będę mogła sobie "na świeżo" porównać standardy z tymi szczecińskimi.

Wiem, że będzie inaczej, oby nie gorzej. Bo, Bogu dziękować, te słowa synonimami bywają jedynie czasami.

O różnicach i podobieństwach powinno się po fakcie, tak więc na razie o tym ani słowa. Napiszę lepiej o moich przygotowaniach - sprzętowych, wizyjnych (przed chwilą wymyśliłam to słowo - od wizji - mój blog, moja polszczyzna) i psychicznych. O tych ostatnich chyba najbardziej, bo planuję zawalczyć o swoje, głównie finansowo. Żeby chociaż na przysłowiowe waciki było bez przeprowadzania na koncie czystek porównywalnych ze stalinowskimi.

Lubię Joannę i myślę, że zachowa się wobec mnie fair. Tylko, że mi to zaczyna być wszystko mało (drobne spostrzeżenie - słowo 'mało' pisane bez polskich znaków daje hiszpańskie 'malo', czyli źle - całkiem apropos tego niedosytu, który mam teraz w sobie). No cóż... Zobaczymy co i jak będzie.

..
..

Plus piosenka gorąca jak temperatura na dworze. I pozytywna, jak moja nadzieja na to, że będzie progress.

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Bo zorganizowanie bywa jak narkotyk..

Mam chroniczny bałagan na biurku..
Moje torebki walają się po całym domu..
Bywają dni, kiedy mam problemy, żeby zorganizować sobie mycie zębów albo prostowanie włosów..
Bywam tak leniwa, że nie mam czasem ochoty na nicnierobienie..

A jednak w niektórych dziedzinach życia lgnę do tego co zaplanowane, zorganizowane i przemyślane z każdej strony. Paradoksalnie z lenistwa właśnie.

Moje kosmetyki są w kuferku poukładane w dla mnie jedynie znany sposób tylko po to, żeby łatwo je było znaleźć. I tylko dlatego. Skrajne lenistwo. Nie wstydzę się tego.

Kiedy się z kimś umawiam lubię mieć wcześniej opracowany plan - godzinę, miejsce spotkania - ba, często staram się 'zaplanować', co może w moim planie nie wypalić... Z lenistwa - nic tak bardziej nie męczy niż zwalczanie dołu czy zdenerwowania wynikającego ze zmiany planów.

Takich przykładów mogłabym wymyślić więcej, ale lenistwo mi tego zabrania. Zwalę to na mój koci znak zodiaku i przejdę wreszcie do sedna tego posta - zorganizowania.

Bo kiedy mam do wyboru pracę w grupie ludzi, z których chociaż jedna ma w głowie dokładną wizję tego co robi i skupia się maksymalnie na jej wykonaniu i ludzi, którzy do ostatniej chwili nie są nawet pewnie podstaw przedsięwzięcia, takich jak modelki i miejsce na plener (z lenistwa nie wspomniałam, że jako makijażystka mam dużą styczność z agencjami modelek i fotografami), to wiem co wybiorę. Przemyślana wcześniej wizja jest wygodniejsza dla ludzi leniwych, jak ja - oszczędza wysiłku poświęcanego na wymyślanie wszystkiego na szybcika i - co chyba najważniejsze - z reguły daje o wiele lepsze efekty. A to uzależnia.. Przynajmniej mnie uzależniło.

Może wejdzie mi to w nawyk do tego stopnie, że stanę się niepoprawną pedantką? Nie sądzę, ale nigdy nic nie wiadomo. Wiem tylko, że dziękuję losowi, że miałam okazję obserwować przy pracy pewną perfekcjonistkę.

Pozdrowienia dla wszystkich perfekcjonistów. Modowych szczególnie.
...
...
Plus piosenka na dobranoc na wzmocnienie rozleniwienia.