poniedziałek, 27 października 2008

Salty air.

Dzień mijał miło. Nawet bardzo miło. Aż do momentu, gdy usłyszałam pewne zdanie. A może dwa? Nie pamiętam... Po pierwszym tak mnie zmroziło, że pozostałe się ode mnie odbijały jak od ściany.

I minął dobry nastrój wywołany zabawnymi wypadkami na wykładzie, kupieniem oficerek idealnych i obejrzeniem przezabawnej komedii braci Cohen. Może nie minął... Został zdominowany przez wściekłość.

Nawet nie wiem do końca na kogo bardziej jestem zła. Chyba na siebie.

Ale to minie. Za parę godzin będzie po kryzysie. A rano obudzę się z nastrojem te kiero. I z szacunkiem dla samej siebie. Bo zawsze go miałam i nie mam zamiaru się go pozbywać. A to, że niektórzy mają więcej szczęścia niż rozumu (i za grosz honoru gratis), nie powinno mnie interesować...

I jeszcze jedno. Ostatnie z moich przemyśleń z zatłoczonego tramwaju. Trzeba być odrobinę egoistą. W związku również.

A najbardziej bawi mnie to, że ja takim egoistą być potrafię. Nawet całkiem skutecznie. Tylko zapominam o tym momentalnie, kiedy tylko się z kimś wiążę. A nie powinnam.

Dobra koniec tej verbal diarhorrea. A raczej mental.
Było, minęło. Nie pierwsze i nie ostatnie.

...
...

Tym razem bardziej o tekst chodzi. Bo dzisiaj coś pękło. I nie będę tego sklejać. Tak będzie o wiele lepiej.

niedziela, 26 października 2008

Nuta serca, głowy i głębi.

Zakochałam się. Z wzajemnością. Co chwila mi się to zdarza...

Zakochuję się w przedmiotach, ciuchach, miejscach, zapachach, dźwiękach... Rzadziej w ludziach, ale i to mi się czasami przydarza;)

Taka miłość od pierwszego ..., i tutaj już zależnie od okoliczności.

Na przykład wczoraj zakochałam się w perfumach. Od pierwszego powąchania. Póki co zadowalam się ich próbką, ale już wiem, że do końca tygodnia nie wytrzymam i pobiegnę je kupić. Bo przecież one są moje. Od momentu kiedy tylko projektant zapachów je wymyślił były moje;)

I tak samo było z moimi butkami, biżuterią, kosmetykami i plakietką, którą ostatnio kupiłam... (Boys are stupid. Throw rocks at them. - jak ja mogłam jej nie pokochać;] ). Tak też jest z muzyką, jedzeniem i miejscami, w których lubię bywać. Po prostu, niektóre rzeczy wyzwalają we mnie nastrój 'te kiero'. I musiałabym je ciężko przedawkować, żeby mi się znudziły.

Czasami tak po prostu jest. Że czujemy z czymś więź jakby zostało stworzone specjalnie dla nas. Tyle, że plusem takiej miłości jest to, że są właściwie nei ma szans, aby przedmiot zawiódł nas i nasze zaufanie...

Z ludźmi jest trudniej. Są skonstruowani inaczej, potrafią stwarzać pozory. I tworzyć różne wizje siebie...

Na szczęście, poznałam w moim życiu kilka takich osób (tak moje kochane, to o was;) ), które kochałam od zawsze, po prostu musiałam je poznać, aby sobie to uświadomić...

Osoby, które potrafiły zaufać na tyle, żeby pozwolić mi na sobie uczyć się makijaży; do których w czasie snu podświadomie się przytulam; bez których studiowanie nie miałoby już takiego sensu i nie sprawiałoby tyle radości; które znam bardzo krótko, a już opiekują się mną, kiedy tego potrzebuję... Osoby, które znają moje najgorsze wady, a mimo wszystko jeszcze ze mną rozmawiają;) Osoby, którym dałam adres tego bloga osobiście...

Ot taki mi post pochwalny wyszedł.. Może to wina tych perfum? Po prostu nastrój te kiero od rana jest. I dobrze. Niech bywa jak najczęściej.

...
...

Piosenka otrzymana w linku. Ale się spodobała. I teraz pomieszka na moim blogu. Niech się czuje jak w domu.

środa, 22 października 2008

Entliczek, pentliczek, mentliczek...

O oksytocynie dzisiaj nie będzie. A przynajmniej nie wprost, bo fakt, że się wydziela, szaleje po krwioobiegu i robi z nami (a przynajmniej ze mną) co chce, jest niezaprzeczalny...

O gdybaniu będzie. O tym, jak czasami człowiek potrafi sobie coś uparcie wmówić przez samo myślenie o tym... Odczytując błędnie słowo, gest lub błysk w oku o taki stan nie trudno (razem? osobno? ;] ).

A już ja, z racji mojego pokrętnego myślenia, gdybam za dużo i za często. Robię z igły widły na zawołanie - idealne na ogłoszenie do gazety lub na produkt w telezakupach. Za jedyne Bóg zapłać. Plus VAT.

Szczerze mówiąc, bardzo chciałabym sobie nie dorabiać tych wszystkich teorii w głowie. Nie w takich ilościach. Ale co zrobić? Jedyne co mogę, to próbować z tym walczyć. A wiadomo, że walka z samym sobą jest chyba najtrudniejsza...

Ania Dąbrowska śpiewa "Smutek mam we krwi"... Myślicie, że to od tego? Od tego, że w głowie widzi za dużo furtek i możliwości? Które, jak się poźniej okazuje, prowadzą donikąd, lub klucz do ich otworzenia ma od początku ktoś inny...

Cóż... Widać jesień to już taka pora roku, że moje gdybanie jest włączone na najwyższe obroty. Ale obiecuję, że tym razem będę starała się, żeby gdybanie nie przejęło nade mną władzy...

...
...

Piosenka, która mi się podoba. Mimo, że niektórzy twierdzą, że nie powinna. Bo to "piosenka na inny typ kobiet". Wspominałam już, że nie lubię, kiedy ludzie, którzy mnie właściwie nie znają, wypowiadają się na mój temat?

poniedziałek, 20 października 2008

Chiński symbol ryzyka.

Wierzycie w znaki?

W wydarzenia całkiem niepowiązane z niektórymi sprawami, ale dające do myślenia. Prowokujące do zastanowienia się nad tym czy napewno postępujemy właściwie...

Na przykład tramwaj, który psuje się w momencie, kiedy jedziemy na rozmowę o pracę. Pracę potencjalnie idealną, a która okaże się męczarnią. I gdybyśmy tylko nie przebiegli kilku przystanków żeby zdążyć na spotkanie z pracodawcą, nigdy byśmy jej nie dostali. I byli szczęśliwsi...

Najczęściej takie znaki dostrzega się już po fakcie. Wtedy stają się tak oczywiste, jakby ktoś dopisał przy nich kilka wielkich, czerwonych wykrzykników...

Najśmieszniejsze jest to, że wykrzykniki są tam cały czas. Ale my, w swoim uporze i przeświadczeniu o naszej nieomylności - nieomylności intuicji i uczuć, ignorujemy je albo bagatelizujemy. Jak ta blondynka, która zderza się z murem, mając przy tym pretensje, że przecież trąbiła...

Chciałabym potrafić czytać takie znaki. I odróżniać je od zwykłych przypadków wywoływanych przez tego mojego ulubionego epsilona;)

...
...

Plus kolejna piosenka, która trafiła do mnie od razu. I to była miłość od pierwszego usłyszenia. Nie efekt działania oksytocyny... Ale o tym więcej w następnym poście, jeśli się odpowiednio słowa ułożą:)

niedziela, 12 października 2008

Karnawał w Wenecji...

Są trzy rodzaje prawdy: cała prawda, tyż prawda i gówno prawda...

Krytyka, o ile prawdziwa, też ma takie trzy wcielenia. A to, jak ją zaklasyfikujemy zależy od naszej subiektywnej oceny.

Bo gdy krytykuje autorytet, to nawet jeżeli się myli, łatwiej uznajemy jego rację, niż gdy robi to laik. Przynajmniej ja tak mam. A ja mam ogromny problem z przyjmowaniem krytyki. Szczególnie tej niczym nie podpartej.

Bo są na tym świecie osoby, które nie dość, że się nie boją, to jeszcze potrafią skrytykować konstruktywnie. Najczęściej są to przyjaciele, osoby które mnie znają na tyle, żeby wiedzieć, że potrafię z drobnej igły zrobić niemałe widły;) I że bez marudzenia nie byłabym tą samą Agatą.

Dzisiaj wymyśliłam, że w kategorii hobby powinnam sobie wpisywać - cynizm, sarkazm, orgazm... A potem odbyłam pewną rozmowę z morałem.

Jakim morałem? Otóż takim, że czasem trzeba założyć maskę.

Fajnie być zawsze sobą, ale lepiej być sobą wśród osób życzliwych. Bo nigdy nie wiadomo, komu się nie spodoba nasze spojrzenie, gest lub słowo...

Morał na tyle ważny, że mam silne postanowienie, aby zastosować go w życiu. Szczególnie w niektórych przypadkach. A że morał powstał na podstawie doświadczeń własnych tej tajemniczej postaci, to tym bardziej doceniam jej radę i przyjmuję konstruktywną krytykę w sposób dla mnie nadspodziewanie pokorny.

W końcu nie trzeba się przyjaźnić ze wszystkimi... Ale w niektórych lepiej sobie wrogów nie robić.

...
...

Mimo tego co napisałam wyżej nie zamierzam nagle stać się uosobieniem 'posłodzonego kurwa miodu. i polukrowanego' [Maja - to dla Ciebie;)]. A piosenka? Cover Michaela Jacksona. Alien Ant Farm. Lubię. Nie poradzę. Gosi Andrzejewicz tutaj nie zaznacie;)

środa, 8 października 2008

Anty-drętwy post:)

Raz się żyje. Dzisiaj będzie blogowa rozpusta. Dwa posty (jak narazie, miejmy nadzieję, że to zaspokoi mój głód postów na dzisiaj;] ).

A o czym dzisiejszy post numer dwa? A o tym, jak niespodziewanie świat potrafi sprowokować do uśmiechu.

Mimo, że ostatnio średnio się wysypiam i przez to miewam rano zły humor, dzisiaj obudziłam się jakaś niesamowicie spokojna i radosna. Może za sprawą słońca za oknem, a może dlatego, że po wczorajszym, wieczornym bólu głowy nie było najmniejszego śladu. Tak czy inaczej, uśmiech na wejście (a raczej - wyjście. Z łóżka.) był.

Jako, że moja uczelnia zafundowała mi plan zajęć iście wieczorowy, pokorzystałam z tego danego mi porannego czasu. Nie muszę dodawać, że w sposób dla mnie zupełnie charakterystyczny (dla mnie w dobrym nastroju of course) - kawusia, malowanie paznokci (tym razem intensywny kobalt) i słuchanie głośno muzyki połączone ze śpiewaniem i skakaniem po całym domu w wielkich, fioletowych kapciach;]

Humor miałam na tyle dobry, że w przypływie wiary we własne możliwości postanowiłam wybrać się na uczelnię na obcasach....

O. I tu się zaczynają schody. Bo jako, że jest mnie 1,8 metra bierzącego, to rzadko zakładam moje obcasy. I zazwyczaj kiedy to zrobie, nawet na krótkich dystansach, szybko tego żałuję.

W jedną stronę poszło gładko. Z powrotem było już gorzej, bo musiałam po drodze do domu kupić 1,5l wodę. Dla Agaty w normalnym obuwiu nie byłby to najmniejszy problem.. Dla Agaty w szpilkach było to karkołomne wyzwanie...

I kiedy tak szłam, obładowana, zmęczona, wkurzona na siebie i - nie oszukujmy się - coraz mniej zadowolona dniem, naprzeciwko mnie na chodniku pojawiło się dwóch panów. Panów, którzy od parunastu metrów o coś się spierali. Kiedy podeszłam do nich na taką odległość, że słyszałam o czym rozmawiają, nie mogłam się nie uśmiechnąć...

Rozmawiali o tym, któremu się bardziej podoba ta pani, która idzie chodnikiem (ja! ja! ja! :D ) i który z nich ma większe prawo na mnie patrzeć... Obaj się przy tym niesamowicie sympatycznie i rozbrajająco uśmiechali...

I w ten sposób świat sprowokował mnie do uśmiechu. Uśmiechałam się przez całą pozostałą drogę do domu. Nie muszę chyba dodawać, że od razu zapomniałam o tym, jak bardzo chodniki są nierówne i jak bardzo bolą mnie łydki. Co więcej - obiecałam sobie, że częściej muszę wychodzić gdzieś w obcasach...

...
...

I piosenka, przez którą 'obskakałam' dzisiaj całe mieszkanie parę razy... Pamiętam, że była hitem kiedy byłam w podstawówce... Jak teraz pomyślę do czego się bawiłam w młodości, to już teraz rozumiem, skąd się taka potrzaskana na tym świecie wziełam;)

Ciesz się życiem i unikaj Joy'a

Wakacje wyrobiły we mnie pewien denerwujący nawyk.. Z braku czegoś ambitnego do roboty, zabrałam się za masowe przeglądanie babskich gazet. A że na polskim rynku prasowym jest masa tytułów maglujących ten sam temat na milion różnych sposobów, to zajęcie na przynajmniej parę godzin miałam zagwarantowane.

Szczególnie w podróży. Bo ja wywodzę się z tej grupy podróżników, która jeśli nie siedzi na swoim miejscu obładowana makulaturą i okablowana przez sprzęt grający, jest bardzo ale to bardzo nieszczęśliwym podróżnikiem;)

Wakacje dobiegły końca, a ja dalej kupuję gazety. Mimo, że obiecywałam sobie jednej z nich już do rąk nie brać...

Joy - bo o nim mowa, reklamowany jako 'najtańszy ekskluzywny miesięcznik dla kobiet' jest jedną z gorszych gazet w Polandii. Wypowiadam się głównie o jego części modowo-urodowej, chociaż pozostała jego część wywołuje we mnie politowanie.

Ale skupmy się na tym co doprowadziło mnie do ostateczności...

Jak wiadomo, w numerach jesiennych wszystkich gazet aspirujących do roli modowych doradców pojawiają się całe masy porad w stylu 'jak przemycić najnowsze trendy do swojego życia'. Obawiam się, że słuchając porad Joy'a nasze życie zakończymy zabici śmiechem przez kogoś, kto będzie miał pecha spotkać nas na ulicy...

Październikowe wydanie, nie chcąc pozostać w tyle za konkurencją i w przystępny sposób opisać trendy makijażowe, spróbował zainspirować się pokazami mody, tworząc kolekcję make up'ów dla czytelniczek. Zastanawia mnie dlaczego jako gratisu do gazety nie dodali miednicy albo wiadra...

Nie wiem kto tworzył te makijaże, ale podejrzewam, że nie widział na oczy tych, którymi miał się inspirować. Ale może, żeby nie być gołosłowną, podeprę się zdjęciami (nie ma co, postarałam się przy tym poście;] )




Pierwszy makijaż w artykule.. I już pojawia się pytanie - co wypalili autorzy? I czy to jest aby napewno legalne...

No chyba, że to jakaś forma quizu. Znajdź 20 szczegółów którymi różnią się te makijaże... Poziom trudności porównywalny z poziomem całego pisma.

Ale w swej wyrozumiałości przechodzę dalej, może jakaś pomyłka przy edycji.. Może dalej będzie lepiej...



A tam - psikus... Specjalnie dodaję zbliżenie żeby pokazać jak bardzo autorzy kpią z czytelniczek. Ja osobiście czuję się obrażona. Dlaczego?

Czerwone usta. Niby ok. Patrzę na miniaturkę, a ona krzyczy do mnie 'to nie o to chodziło!'. Bo czy aż tak trudno zauważyć, że makijażystom Phillipa Lima chodziło o oryginalnie zaakcentowane brwi?

Matko, tatko, babko...

Przygotowałam resztę zdjęć z tego żenującego artykułu... Myslę, że komentarz jest zbędny.




A jednak skomentuję... Ładne przydymione oko, ale na zdjęciu z pokazu mody to nie kolor czarny idzie na całość... No chyba, że się nie znam na kolorach - dla mnie to jest granatowy...




Jaki z tego morał? Ciesz się życiem. Bez Joya.

...
...

Miałam uczcić masakrę w Joy'u minutą ciszy... Poranione makijaże byłyby mi wdzięczne.
Ale lubię ten piosenkowy kącik. Więc piosenka będzie. Taneczna i radosna. Tak dla odmiany;)


wtorek, 7 października 2008

Wieczność, co krótko trwa...

Dzisiaj post wyjątkowo gorzki, więc bez cukiernicy nie zabierać się za czytanie.

Nigdy. Nic. Nikt. Zawsze.

Ile razy dziennie wymawiamy te słowa. Szczerze wierząc w ich znaczenie...

W błahych sprawach zazwyczaj dotrzymujemy słowa.. Jednak kilka dni temu uświadomiłam sobie, jak bardzo prawdziwe jest zdanie 'Nigdy nie mów nigdy'. Należałoby na podstawie tego zdania stworzyć jakiś mini kodeks. O każdym z tych słów.

Najbardziej bawi mnie ta naiwność, z jaką wierzymy w te słowa... Sama już nie potrafię policzyć ile razy, z pełnym przekonaniem wyznawałam komuś, że 'Nigdy, nic, z nikim. I że tak już na zawsze.'. Aż dziwne, że nie dodawałam do tego 'Tak mi dopomóż Panie Boże wszechmogący... Amen'.

Chociaż może wtedy dałoby to jakiś oczekiwany i pożądany skutek.

Bo prawda jest taka. Że mało jest prawdziwych nieskończoności i wieczności. Można mówić, że kosmos jest nieskończony, ale ciągle pozostanie pytanie, czy naprawdę tak jest, czy po prostu my, w swojej niedoskonałości, nie skonstruowaliśmy jeszcze na tyle precyzyjnych urządzeń, aby jego kres dostrzec...

Pewien mądry człowiek o oryginalnej fryzurze opisał kiedyś teorię względności... Myślę, że tych słów ona również dotyka...

Nigdy nie wiemy napewno co nam się przydarzy, kogo spotkamy na swojej drodze ani jak zareagujemy na to, co podsunie nam los. Dlatego tak często możemy usłyszeć od innych 'Ale przecież kiedyś....' - i tutaj masę pretensji o to co powiedzieliśmy, a w co już sami nie wierzymy.

Bo prawda jest taka. Że ciągle dowiadujemy się czegoś nowego. Nie tyle o świecie ale o sobie. O innych czasami też.. Nie zawsze nam się to musi podobać, ale zmieniamy się. I niedawne zawsze przemienia się w nigdy.

Bo przecież nie można cały czas stać w miejscu. Zawsze trzeba iść do przodu. I nigdy nie przestawać.

Cóż za ironia losu.

I na koniec pytanie. Temat ten nurtuje mnie niesamowicie, więc jeżeli ktokolwiek zna odpowiedź to proszę o jej udzielenie. Kiedy wypada sezon zbioru buraków? ;)

...
...

Z pozdrowieniami dla wszystkich, którzy mnie znają na tyle, żeby potrafić wymienić przynajmniej pięć moich wad i dalej chcieć ze mną rozmawiać;) Piosenka, którą lubię za kilka ostatnich wersów.



'I am yellow, you are blue. Together we create green. But if you feel just blue don’t wanna changing you. I’ll keep my yellow pure and I will go'.

sobota, 4 października 2008

Hossa i bessa uczuć.

Zaczęły się studia, zaczęło się czytanie mądrych książek. A najdziwniejsze w tym jest to, że mój stan ducha sprawia, że treści czysto ekonomiczne zyskują w mojej głowie drugie znaczenie...

Kilka dni temu wypowiedź profesora od Rachunku Kosztów na temat podatków zaowocowała postem o optymistach. Dzisiaj natomiast będzie o podręczniku do przedmiotu Modelowanie danych finansowych i badanie koniunktury (wiem, brzmi boleśnie i bardzo matematycznie - takie właśnie jest, ale cóż widać jestem zboczona. Noszę kalkulator inżynierski w torebce, kręcą mnie greckie literki, a zadania matematyczne potrafię rozwiązywać jak najlepszą krzyżówkę).

Wracając do czytanej przeze mnie książki, trafiłam w niej na pewne, mało odkrywcze zdanie, które według mnie łatwo przełożyć z dziedziny ekonomii na nasze życie. Zdanie lakoniczne, aczkolwiek genialne w swojej prostocie - "...klasyczny cykl koniunktury obejmuje cztery fazy. (...) kryzys, depresja, ożywienie i rozkwit."

I jak tu się nie zgodzić?

Chociażby w kwestii związków. Nie będę się nawet posługiwać przykładami.. Stałe czytelniczki tego bloga znają po kilka historii, które można w ten sposób podsumować;) A nowi czytelnicy, jeżeli tacy się pojawią? Napewno znajdziecie jakieś przykłady z waszego życia.

Autor (tak by the way, właściciel najbardziej czerstwego poczucia humoru z jakim miałam styczność), w swojej pracy pisze także o metodach wyznaczania trendów koniunktury, obliczania różnorodnych wskaźników i interpretowaniu ich.. Tylko, że tak jak w gospodarce, w życiu wszystkie wyliczenia i prognozy nie zawsze się sprawdzają (odsyłam do posta pt. Epsilon-Day ;) ). W trakcie trwania cyklu występują różne, często nieprzewidywalne (a nawet określane jako katastroficzne) odchylenia od przewidywanego stanu...

W gospodarce martwią się tym ekonomiści. Ale zwykłego człowieka mało obchodzi niepokojące osłabianie się dolara w stosunku do złotówki (bo nawet, jeżeli o tym słyszał, to póki zamiast w portfelu nie musi wozić swoich pieniędzy taczką, to się tym zbytnio nie przejmuje), jego bardziej obchodzą wzrosty i załamania w jego życiu.

Gdyby ktoś wymyślił indeks opisujący stan duszy. Taki WIG20 nastroju. Czy jego wahania nie byłyby podobne do wykresu dziennych zmian powyższego? Tyle, że giełda działa od 9 do 15...

A z własnego życia mamy relację live bez możliwości zmiany programu na inny.

Kończąc (bo post się robi przydługi nawet dla mnie), życzę każdemu, kto przeczyta moje słowa i cokolwiek z nich zrozumie, aby trend jego życia szedł zawsze w górę. Aby bezbłędnie prognozował nadchodzące kryzysy, jak najszybciej pokonywał depresje, czerpał jak najwięcej z momentów ożywienia i aby każdy rozkwit był coraz piękniejszy i dłuższy:)

...
...

Lubie jedynie dwie piosenki Jamesa Blunta. To jest jedna z nich. A dlaczego tym razem ona? Bo akurat życiowy epsilon w postaci opcji shuffle w Winampie sprawił, że właśnie sączy się z moich głośników.

piątek, 3 października 2008

Duże dzieci, czy mali dorośli?

Gorąca kawa i olejek o aromacie śliwki (nigdy nie wąchałam śliwek, ale coś mi mówi, że koło śliwki on nawet nie leżał - tak czy inaczej, pachnie ślicznie) w kominku zapachowym. No i słońce za oknem. Nawet kiedy jest zimno i wieje wiatr, to jeśli tylko słonko wystawi swoją złotą buzię zza chmur, od razu robię się weselsza.

Wtedy też ożywia się mój widok za oknem... Widok, który to zainspirował mnie już kilka dni temu do napisania tego posta.

W ramach wstępu powinnam powiedzieć, co widzę, gdy patrzę przez okno (na wypadek, gdyby na tego bloga zawitał ktoś inny niż Maja, Beatka albo Ela, które wiedzą co mam za oknem;] ) - otóż przy mojej ulicy znajdują się dwa przedszkola, które stają się najciekawszym punktem obserwacyjnym właśnie wtedy, kiedy słońce zachęca przedszkolanki do 'przewietrzenia' dzieci.

Lubię patrzeć jak dzieci zajmują się swoimi małymi dziecięcymi sprawami, wtedy uświadamiam sobie, że zachowania tych małych ludzi niczym się nie różnią od tego, co robią dorośli... Ot, taka miniaturowa replika dorosłego świata w wydaniu uproszczonym; łatwoprzyswajalna lekcja ludzkich zachowań...

Kilku chłopców urządza sobie wyścigi. Nie biegają dla samej radości biegania - od początku chcą wyłaniać najlepszego. I to niekoniecznie najlepszego biegacza - drobne oszustwa i naginanie zasad jest tu tak samo normalne jak u dorosłych. I mimo, że tutaj waga zwycięstwa jest o wiele mniejsza, od początku tworzą się podziały i rozwija kombinatorstwo...

Grupa dziewczynek siedzi grzecznie przy stoliku i bawi się lalkami. Na pierwszy rzut oka przebierają je i czeszą w zgodzie i równości. A jednak dziewczynki co chwila zerkają na lewo i prawo. Rozsyłają spojrzenia kontrolujące, czy lalka koleżanek nie ma ładniejszej sukienki, albo ciekawszej fryzury.. A jeśli tak się zdarzy, to momentalnie występuje jeden z dwóch scenariuszy:
-wszystkie zazdrosne dziewczynki zaczynają krytykować, lalkę koleżanki, pojawiają się drobne uszczypliwości, próby wmawiania jej, że jednak jej lalka jest najbrzydsza, mimo, że same chciałyby taką samą;
lub
-momentalne kopiowanie stroju i uczesania upatrzonej lalki, przez co ta staje się nieciekawa i jej oryginalność znika niezauważona..
Chyba nie muszę pisać jak zachowują się dorosłe kobiety jeśli chodzi o ich zabawki;)

Część dzieci bawi się wspólnie. Grzecznie, w z góry wybraną zabawę. Tylko kto ją wybrał? Mały, urodzony przywódca. Już u tak małych dzieci widać, że niektóre mają wrodzone predyspozycje do kierowania potulnym tłumkiem, a inne - do tego tłumku tworzenia...

A na koniec o dzieciach, które zawsze interesują mnie najbardziej - stojące trochę na uboczu i zajmujące się swoimi własnymi sprawami. Nie ulegające wpływom i nie idące za resztą przedszkolaków, ale samodzielnie wybierające sobie zajęcie. Czasami jest to zabawa w piaskownicy, czasami rysowanie czegoś patykiem po ziemi... Cokolwiek by to nei było - dobrze im tak, jak jest. Często takie dzieci nie są akceptowane przez resztę grupy. Ale zdarza się także, że gdy grupa nagle zauważy owego 'ousidera', pragnie robić to samo co on. Na jego zasadach. I wtedy zazwyczaj wszyscy są równi. Bo temu, kogo kopiują, nie zależy na tym, żeby być w tym co robi najlepszym, lub żeby wzbudzić zazdrość reszty dzieci. On po prostu robi swoje. A jeżeli reszcie się to spodoba, to dobrze. W końcu każdy lubi, kiedy inni doceniają to co robi.

Gdzie ja byłam kiedy bylam przedszkolakiem? Ciężko mi to sobie przypomnieć. Ale może moja sympatia do outsiderów ma jakieś podłoże biograficzne.. Bo jedno co pamiętam, to to, że często byłam tak zajęta robieniem czegoś ważnego tylko dla mnie, że nie słyszałam przedszkolanki ogłaszającej zbiórkę...

...
...

Piosenka - pośrednio o dzieciach.. Głównie dzięki tytułowi;)
Nic nei poradze. Mam słabosc do Robbiego Williamsa.. I nie mam zamiaru się jej pozbywać;)