środa, 31 grudnia 2008

Be clever - stop thinking...

Czytałam kiedyś pewien artykuł o pewności siebie. Był w nim opisany pewien eksperyment - proszono w nim ludzi o wypisanie 90 rzeczy które w sobie lubią. W 9 minut. Nikt nie dał rady...

Nie dlatego, że brakowało im czasu, że skończyła się kartka, wypisał długopis... Brakowało im pomysłów. Badającemu nie chodziło o wydumane powody za które lubią siebie, mogły to być największe drobnostki. Badającemu chodziło o to, żeby osoby uświadomiły sobie jak wiele w sobie lubią... Wyniki nie były zbyt optymistyczne.

Po przeczytaniu tego artykułu uznałam, że przecież to nic trudnego... 90 rzeczy za które lubi się być sobą. Przecież znam siebie tak długo, wypiszę nawet więcej. Żaden problem. A jednak... Po miesiącu (!! tak, po miesiącu zastanawiania się i spisywania skrzętnie na kartce) naliczyłam 34 rzeczy, za które siebie lubię... Słaby efekt?

Wcale tak nie uważam. Myślę, że całkiem przyzwoity. A zważając na to, że dopiero od jakiegoś czasu czuję się naprawdę świetnie ze sobą, tym kim jestem, jaka jestem i jak wyglądam, mogę powiedzieć, że jestem z tego wyniku dumna...

Teraz pewnie dopisałabym do listy parę dodatkowych cech i może przed dziewięćdziesiątymi urodzinami uzyskałabym wymaganą liczbę... Tylko po co? Ostatnio uznałam, że osiągnęłam taki stan ducha, że nie muszę nikomu niczego udowadniać na siłę. A lepsza chcę być dla samej siebie - rozwijać się, uczyć nowych rzeczy... Dla siebie. Nie dla innych.

Ten blog powstał między innymi także po to - dla mnie, moich myśli. Już sam fakt, że czyta go wyłącznie wąskie grono osób (piszę o tych osobach, które znam, którym sama zaproponowałam aby tu zaglądały, reszcie za uwagę dziękuję i doceniam ich obecność tutaj). Miałam już parę podejść do pisania bloga - za każdym razem nie wytrzymałam dłużej niż 10 postów. Czyli to, że ten dalej istnieje też jest dla mnie swoistym dokonaniem.

Ale nie będzie spoczywania na laurach... W głowie rodzi się za dużo nowego. Gdy trochę podrośnie i nabierze siły wyjdzie do ludzi. Ale na razie trzeba 'przezimować' styczeń. Żeby w lutym ruszyć ze zdwojoną siłą i energią. I znaleźć kolejne powody żeby lubić siebie...

...
...

Zanim piosenka - małe wyjaśnienie co do tytułu... Nie zamierzam od nowego roku przestać myśleć. Nie zrezygnuję dobrowolnie z cechy, która wyróżnia człowieka od zwierząt. Po prostu dzisiaj zobaczyłam ten napis na murze i uznałam, że wbrew przesłaniu które niesie - stymuluje do myślenia. A życzyłabym sobie aby tego bloga czytali tylko Ci, którzy z myślenia korzystają...

czwartek, 25 grudnia 2008

Nasza-Klasa...

Ostatnio spotkałam się z dawną koleżanką z gimnazjum. Po pięciu latach niewidzenia. Po pięciu latach nierozmawiania. Powiem szczerze - po pięciu latach totalnego niezainteresowania. Przynajmniej z mojej strony. Wiedziałam oczywiście, że owa koleżanka chodziła sobie gdzieś po świecie, bardzo możliwe, że czasami nawet nasze ścieżki gdzieś się przecinały. Ale się nie krzyżowały. I muszę przyznać, że nie czułam się z tego powodu jakoś szczególnie nieszczęśliwa...

Najbardziej mnie w tym wszystkim bawi to, że przez trzy lata gimnazjum ja i ta dziewczyna byłyśmy świetnymi kumpelami - razem siedziałyśmy na matematyce (i najprawdopodobniej przez to pokochałam cyferki. Tak, jaram się cyferkami i się tego nie wstydzę;] ), razem uczyłyśmy się grać na gitarze, wspólnie imprezowałyśmy itd. Bardzo żałowałyśmy, że po ukończeniu gimnazjum nie będziemy w jednej klasie, ba! w jednym liceum...

A teraz się widzimy. Nie zmieniła się prawie nic. Twierdzi, że ja także. A jednak jesteśmy zupełnie inne. Nie wiem czemu się do tego nie przyznajemy, gadamy i śmiejemy się jakbyśmy widziały się wczoraj... Ale wszystko jakieś taki rozmyte. Nie pamiętamy imion, zdarzeń, szczegółów...

I pomyśleć, że kiedyś nie wyobrażałam sobie życia bez właściwie całej mojej klasy... A teraz, gdyby nie n-k nie potrafiłabym wymienić wszystkich nazwisk z listy obecności. Jedyne co pamiętam to pojedyncze emocje. Nienawiści, przyjaźnie, pierwsze zauroczenia. Kontaktu z niektórymi osobami nawet mi trochę brakuje. Ale... Wstyd się przyznać, cieszę się, że z większością kontaktu nie utrzymuję... Widać taki ze mnie dziwny typ - nie mam potrzeby oceniania samej siebie po ilości moich znajomych. Wolę mieć kilku naprawdę dobrych.

Tak samo nie lubię Andrzejek, Sylwestra, Walentynek... Wole wyjść pobawić się w każdy inny dzień... Nie lubię komercyjnej otoczki, w jaką te dni są ciasno opakowane. Wiem, że to fajny pretekst, żeby spotkać się z przyjaciółmi i pobawić. Jednak ja wolałabym świętować 'Beatki', 'Elki', 'Majki' (btw od kiedy wiem, że Ma' ma urodziny w Andrzejki, zaczęłam mieć powód do świętowania;) ) i 'Michalinki'. Więcej by się takich świąt znalazło... Świąt własnych, prywatnych. W osobistym kalendarzu.

Mam dzisiaj jakiś taki dzień pełen przemyśleń i wspomnień. Taki pewnego rodzaju remanent w głowie. Końcoworoczny rachunek zysków i strat... I najgorsze jest w tym wszystkim to, że on powstaje samoistnie, mimo że walczę ze sobą, żeby go nie robić. Dlaczego? Bo najnormalniej w świecie się boję. Boję się, że wyjdzie na minus. Że okaże się, że dałam więcej niż otrzymałam w zamian. Od ludzi, którzy na to nie zasługiwali.

Studiowanie ekonomii naprawdę wypacza myślenie... Porównywanie życia do działania gospodarki, przedsiębiorstwa to u mnie od jakiegoś czasu coś normalnego. Zazwyczaj to lubię. Jednak w momencie, kiedy nie potrafię zobaczyć przyszłości, decyzje, które podejmuję mogą prowadzić w dwie strony - ku rozwojowi i ku klęsce. A to co czuję może mnie osłabić albo wzmocnić... Problemów serca ekonomia swoją rozległością nie obejmuje. Ona zakłąda myślenie racjonalne. A ja racjonalna nie jestem, nie byłam i chyba nigdy nie będę. A już dzisiaj o racjonalność mi trudno szczególnie...

Bo dzisiaj mam średni nastrój. Bo bardzo bym chciała, żeby moje myśli były przy mnie, a nie co chwila odlatywały do innego województwa... Zwłaszcza, że nie mają tam czego szukać...

...
...

Mało świątecznie. Piosenka też świąteczna nie będzie.
Czasem myśle, że takie posty bez pozytywnego przesłania powinnam jakoś oznaczać na wstępie. Żebyście od razu przechodzili do piosenki i nie psuli sobie humoru czytaniem efektów mojego dołka (który jest pewnie wynikiem świąt i nadmiaru cukru z sernika w moim krwioobiegu). Tyle, że dzisiaj piosenka też nie będzie wesoła. Więc nie namawiam do słuchania...
Znowu Robbie... To mi się od gimnazjum nie zmieniło ;)

niedziela, 14 grudnia 2008

Magia kina...

W obecnych czasach filmy można mieć na dysku komputera jeszcze zanim na dobre zaczną je grać w Polandii. Można je zgrać na płytkę i oglądać na wypasionych zestawach kina domowego kupionych na promocji w sklepach nie dla idiotów, w sklepach dla skner lub w sklepach, które są na tyle zdesperowane, żeby angażować do reklam człowieka, któremu w życiu nawet fryzura się nie udała (jeśli chodzi o tematykę czerwieni na włosach to niestety jestem zdania, że filozofia keine grenzen nie powinna tutaj znajdować zastosowania;] )... A ja, mimo tych możliwości które daje mi obecna rzeczywistość, wolę oglądać filmy w sali kinowej.

Nie należe do grupy psychopatów popierających stare, kameralne kina i ich niepowtarzalny klimacik. Nie wątpię w jego istnienie, sama mieszkam niedaleko 'klimatycznego' kina Lwów, ale jakoś nie uważam, żeby niewygodne fotele, zapach kiełbasy podwawelskiej unoszący się na sali ani nawet wybuchający głośnik sprawiały, że mój odbiór filmu będzie lepszy niż w multipleksie... Mnie wystarczy, że wejdę do jednej z dziesięciu dostępnych sal (wszystkich identycznych w paskudnie komercyjny i masowy sposób - McCinema, I'm lovin' it) i skupię się na tym, co na ekranie... Mi to naprawdę w zupełności wystarczy.

Według mnie sala kinowa ma w sobie jakąś magiczną siłę polegającą na tym, że na seansie w kinie nawet największy gniot klasy E, F, G itd (:D), wciągnie mnie bardziej, niż gdybym oglądała go w domu. Może to dlatego, że skoro już zapłaciłam za bilet, to podświadomie czuję potrzebę, żeby dobrze się bawić... A może po prostu wielki ekran, dzwięk dolby surround i ciemnośc dookoła sprawia, że po prostu łatwiej mi się stać tego gniota częścią i na chwile myśleć o problemach bohaterów, a zapomnieć o swoich (albo zobaczyć happy end, kiedy przestaję wierzyć w jego istnienie).

Od jakiegoś czasu mam pewną obsesję na punkcie chodzenia do kina... Głównie w czasie wykładów, w porze dnia, w której na sali mogę siedzieć z innymi nielicznymi przybłędami bez ważniejszych rzeczy do roboty. Ale lubię także spędzić całą noc w kinie oglądając kilka filmów pod rząd... Nawet jeśli na drugim filmie siedzenie nie wydaje się już tak wygodne, a trzeci oglądam głównie z otwartmi ustami, bo nie mogę powstrzymać ziewania... Ale i tak później wychodzę zadowolona, naoglądana i radosna, że zaraz wsiąde w samochodzik po śmignę do domku i do łóżka...

Uwielbiam jeździć samochodem po mieście w nocy, kiedy sygnalizacje są wyłączone a na drodze mijam głównie taksówkarzy... Dawno nic mnie tak nie relaksowało jak takie jeżdżenie.

Wyjątkowo długi post mi wyszedł. Wyjątkowo bez morału. Ale dobrze mi się go pisało. Mam nadzieję, że czytanie go, będzie jak oglądanie ciekawego filmu. W kinie.

...
...

Nie wiem czemu tej wokalistki tu jeszcze nie było... I tej piosenki, przy słuchaniu której zawsze mnie ciary przechodzą. Trafność tekstu jak dla mnie genialna. Ale u Skin to nie przypadek. Mucho gusto por todo... Miłego słuchania:)

środa, 3 grudnia 2008

Porządki w głowie

Myśli aż się przelewają w głowie... Jak to było na fizyce? Menis wypukły? Chyba tak. Tyle ich jest, że mało nie wypadną. Czubaty kubeczek normalnie...

W sumie ciekawe co by było, gdyby myśli były czymś materialnym, namacalnym jak np. ziarenka piasku... Czy wysypywałyby się nam z głowy przy każdych przechylaniu głowy na boki? A każdy z nadmiarem myśli pozostawiałby spacerując ślad w postaci cienkiej ścieżki na chodniku... Po paru dniach pewnie ulice zaczęłyby przypominać pustynię. Pustynię zagubionych myśli...

Niektórych myśli nie chcę się pozbywać, moich pomysłów chociażby. Chcę je zrealizować, jak najszybciej i jak najlepiej. Bo zbyt wiele ostatnio dostrzegam inspiracji dookoła siebie. Za bardzo mnie ciągnie do mojego kuferka w kolorze nieba...

Są jednak też inni mieszkańcy mojej głowy... Ich chętnie bym wyeksmitowała. Wprosili się bez zaproszenia, zaśmiecili, zepsuli, zgasili światło. I siedzą tak cicho, cichuteńko czekając tylko na jakiś gorszy dzień, na sekundę nieuwagi, uchyloną furtkę w pozytywnym myśleniu. I wtedy nie jest fajnie...

Chociaż przyznam, że jak już wiem, że gdzieś się tam czają, gotowe do ataku, potrafię z nimi lepiej walczyć. Dzisiaj np. walczyłam zakupami i 'wymalowywaniem' emocji. Dalej walczę, ale jestem dziwnie spokojna o to, że wygram. Bo dlaczego nie?

Bo nie walczą osoby słabe. One wolą marudzić i użalać się nad swoim złym losem. Ja już jakiś czas temu postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby taką osobą nie zostać. I chociaż czasami przegrywam drobne potyczki, to wiem, że wynik wojny jest niezaprzeczalny. Bo ja tak postanowiłam. A jakby na to nie patrzeć - to ja rządzę w mojej głowie.

...
...

Kolejny post, potrzebny do oczyszczenia głowy z myśli... Tym, którzy go czytają wynagrodzę cierpliwość wrzucając tu kolejną piosenkę. Dawka pozytywnej energii dla walczących z samym sobą.