czwartek, 3 września 2009

Sześc stopni oddalenia.

Chciałam przytoczyć pewną znaną teorię, mówiącą o tym, że od każdej, dowolnej osoby na świecie jesteśmy oddaleni o sześć innych osób... Czyli mniej więcej tak: Twój znajomy ma znajomego, którego znajomy zna pewną osobę, która widuje się z tym albo tamtym i on zna kogoś kto utrzymuje bliskie kontakty z kolegą/koleżanką wspomnianej dowolnej osoby. W ten sposób możesz poznać Dalajlamę, Brada Pitta, Jolę Rutowicz lub zwykłego Jana Kowalskiego, który okaże się osobą na tyle sympatyczną, że nie będziesz sobie potrafiła przypomnieć, jak potrafiłaś żyć zanim go poznałaś...

Fajnie by było poznać Dalajlamę, albo Brada Pitta (mimo, że to zupełnie inna kategoria osobowości medialnej). Czy to naprawdę możliwe, że jesteśmy od nich oddaleni o sześć osób? Czasem bywam oddalona bardziej od znajomych w Bezsenności, gdy drogę zastąpi mi bezkresny tłum imprezowiczów. sześc osób przy nich to Pikuś. Pan Pikuś. /niecierpię tej reklamy, ale tak to jest, że im bardziej coś nas wkurza tym lepiej zapada nam w pamięć/

Mam około 300 znajomych na n-k (wiem, najnowszy trend wymaga ostrej selekcji w znajomych na n-k, ale na tyle rzadko tam wchodzę, że nie chce mi się bawić w kasowanie konta) i ze 120 na fb... I któraś z tych osób może być moim łącznikiem z Javierem Bardem albo Johnym Lee Millerem... Trochę trudno mi w to uwierzyć.

Fakt. Facebook co chwila sugeruje mi, że znam Agatę Paskudzką albo Mikołaja Komara. Czy to znaczy, że jestem kilka kroków od zostania celebrytką i czytaniu o sobie plotek na Pudelku? Hmm... Chyba zacznę stosować się do swoich postanowień i przejdę z Pudelka do lektury Money.pl (swoją drogą... ciekawe do kogo zaprowadziłabny mnie znajomość z założycielem tego portalu ;] ).

Ostatnio usłyszałam też o drugiej teorii - jeśli kogoś spotkałeś dwa razy, to spotkasz go i trzeci raz... Ta teoria podoba mi się chyba bardziej. Tylko co liczy się jako spotkanie... Minięcie się w wejściu do sklepu wystarczy? Czy żeby owe spotkanie się liczyło musi wystąpić np. grzeczna wymiana zdań... Ja z powodów bardzo subiektywnych wolę myśleć, że liczy się nawet krótka wymiana spojrzeń w centrum handlowym...

I teraz finał tych moich przemyśleń - czy da się połączyć te dwie teorie i pomóc szczęściu? Za pomocą odpowiednich znajomych przyspieszyć moment trzeciego spotkania? Bo przecież do trzech razy sztuka, a apetyt rośnie w miarę jedzenia. Dwa razy skrzyżowane ścieżki to za mało...

No cóż, zobaczymy. W końcu Wrocław to małe miasto jest.

...
...

Lubię Last.fm. Za opcję proponowania mi wykonawców, których moglabym polubić. Z tymi trafili w dziesiątkę. Enjoy

wtorek, 23 czerwca 2009

Ciągle pada.

Piękną mamy jesień tego lata. Gdyby nie soczysta zieleń, w jaką ubrana jest wszelaka wrocławska roślinność uznałabym, że mamy listopad - wierzyłabym w to szczerze, czekając z niecierpliwością na Mikołajki i poświąteczne wyprzedaże. Na szczęście dysponuję jeszcze kalendarzem, który utrzymuje moje odczucia w ryzach i przypomina, że kilka dni temu rozpoczęło się astronomiczne lato.

A może sąsiad strugający kajak ma jednak rację? Bo przy takim poziomie opadów niedługo będziemy się właśnie takimi środkami lokomocji poruszać... (A może on drugą arkę buduje, a ja w nieświadomości mieszkam w sąsiedztwie nowego Noego?).

Jak tak dalej pójdzie telezakupy Mango zostaną zalane nowymi, cudownymi produktami - skrobaczką do szyb samochodowych usuwającą glony oraz smyczą do wyprowadzania rybek akwariowych. Za jedyne Bóg zapłać. Plus VAT. Och, obyśmy nie skończyli jak Macondo z mojej kochanej Marquezowej prozy...

Chociaż muszę się przyznać, że poza potokami marudztwa, jakie obecna aura we mnie wywołuje, nie mogę się opanować przed dostrzeżeniem w niej pewnego uroku: poranna burza, która obudziła mnie hukiem wystrzału z armaty umiejscowionej 5 metrów ode mnie, jak wszystkie burze wywołuje we mnie jakiś taki niepojęty dreszczyk - póki siedzę bezpiecznie w domu, mogę obserwować to zjawisko niczym najciekawszy pokaz pirotechniczny (nie jest to co prawda nowa wrocławska lansfontanna, ale mnie wystarcza); zatłoczony i wilgotny tramwaj z szybami zaparowanymi na biało sprawia, że czuję się jakbym podróżowała po jakimś równoległym świecie, dzikim i nieznanym (niektórzy pasażerowie owe wrażenie skutecznie kumulują). Nawet omijanie kałuż, mimo, że żmudne i przeszkadzające w szybkim dotarciu do celu, przemienia się w zabawę, w której błąd karany jest mokrymi butami;)

Bo deszczowa pogoda, choć mniej przyjazna niż słoneczne 22 stopnie i lekki wietrzyk, jest paradoksalnie ciekawsza. W końcu nic na człowieka nie działa tak skutecznei jak kalejdoskop emocji.

Chociaż na nudne 22 stopnie i brak zaglożeń powodziowych tez bym sie nie obraziła - Macondo wolę odwiedzać tylko od czasu do czasu...

...
...

Nie zaskoczę. Soundrack do tego posta. Po prostu:)

niedziela, 21 czerwca 2009

Pozdrowienia z niedoczasu.

Senno, niedzielno, sesyjno...

A raczej głównie senno. Bo to całe 'naukowo' ograniczyło się do pomalowania wszystkich dostępnym mi paznokci (niestety na dłoniach nie mogłam zaszaleć z moimi kochanymi ostrymi barwami z racji trzech ostatnich dni istnienia w społeczeństwie biurowym jako interaktywny przyrząd wielofunkcyjny, zwany potocznie praktykantem), narysowania kilku stylizacji testowo-modelkowych i wysprzątania pokoju (swoją drogą - ilość wiedzy, która ma się znaleźć w głowie jest proporcjonalna do wyczulenia na kurz, amerykańscy naukowcy, ci od badanie wszystkiego, powinni się tym zająć).Tak nieudolnie uczyć się próbowałam, jak na ironię, rachunkowości zarządczej - dziedziny skupiającej się na optymalizacji, efektywności i skutkach marnotrawstwa jak mało która.

Cóż... Ja zawsze wywodziłam się z tej grupy studentów Uniwersytetu Ekonomicznego, która twierdzi, że skoro ekonomia jest nauką tak bardzo bazującą w swych tezach na racjonalności, to wszystkie uczelnie ekonomiczne powinno się wysadzić, ziemię zaorać i jakieś zboże o wysokiej przydatności społecznej zasiać(proponuję żyto). Myślę, że jego magnificjencja rektor pięknie by się prezentował na kombajnie. On ogólnie uroczym uosobieniem Małego Głoda jest, więc jako nastepca Heli Traktorzystki mógłby się sprawdzić doskonale.

Ogólnie nauka przedegzaminacyjna na trzecim roku jakaś felerna jest (tudzież omkła - dla fanów tego rozprzestrzenianego przeze mnie słowa;) ). Syndrom wypalenia na trzecim roku to zjawisko podobno powszechne. Zbadał je ktoś może? Bo chętnie zapoznałabym się z jakimiś opracowaniami na ten temat...

Bo prawda jest taka, że moja motywacja ma już wakacje. Zaginęła gdzieś w rejonach trójkąta bermudzkiego i teraz przebywa w bliżej nieokreślonym miejscu, otoczona tramwajami linii 17, które zawsze znikają z rozkładu kiedy na nie czekam, chcąc wrócić do domu... Moja motywacja leży na piasku i opala się wsłuchana w szum fal.

A ja, osamotniona w nierównej walce z notatkami z wykładu, wsłuchiwać się mogę jedynie w dźwięki podwórka - w piłowanie emitowane przez sąsiada, który od przynajmniej pięciu lat struga kajak w garażu; w tupiące i gruchające brojlery, które w wyniku przekarmieniajuż od dawna nie przypominają rozmiarami gołębi; w szczekające psy i w krzyczące dzieci i w ryk kosiarki, która kosi piasek (bo cała trawa już skoszona, ale cooo tam - koszenioholizm trzeba zaspokoić choćby jeżdżąc po betonie).

Ach.. byle do piątku.

...
...

Dzisiaj był wybitny chickentalk. No ale czego wymagać od przemęczonej kory mózgowej i innych mózgowych elementów odpowiedzialnych za moje blogowe CSO (cynizm, sarkazm i wiadomo;] ). Piosenką tez nie zaskoczę. Nie poradzę, że mam słabośc do zachrypniętych hiszpanek;)

wtorek, 12 maja 2009

Faceci z promocji.

Pogoda od wczoraj lekko underage (w łopatologicznym tłumaczeniu - nieletnia, czyli zimno i chmurno). Spacery za bardzo przyjemności nie sprawiają, szczególnie gdy nie można założyć ślicznych koturenków, które aż piszczą w kąciku błagając o to, żeby je wyprowadzić. Na szczęście są gazetki, które można w takie dni nałogowo poprzeglądać. A że akurat wyszło nowe Elle...

Okładka pogodna (choć Penelope za tę fotę powinna wytoczyć wydawnictwu proces), edytoriale przemilczę, ciuchów ładnych i drogich (a także drogich i brzydkich) od nasrania. Czyli jak to w Elle. Na czytanie tamtejszych artykułów zwyczajowo się nie nastawiam, jakoś przywykłam do tego, że w gazecie modowej na jakiś powalający artykuł raczej nie natrafię. A tutaj niespodzianka - redakcja postanowiła wyrobić roczną normę interesujących tekstów i w czerwcowym numerze umieściła artykuł o facetach.

No tak. Bo o czym ja bym mogła pisać jak nie o facetach;)

Artykuł traktuje o zaniku męskości w czasach, gdy stereotyp pana i władcy ulega deprecjacji w zawrotnym tępie, a niezależne, znające swoją wartość kobiety otoczone są przez stado 'mężczyzn typu huba'. Facetów nie potrafiących się odnaleźć w czasach, w których kobieta potrzebuje przede wszystkim partnera. Kogoś, kto dorównywałby jej na różnych płaszczyznach życia. A nie 'macho na rozdrożu', którego musiałaby prowadzić za rączkę przez życie...

Przypomniało mi to jedną z traffic talks odbytą z Marianką. Doszłyśmy do wniosku, że kiedyś jednak było łatwiej. Kobieta miała być cichą, dobrze wychowaną istotką - umiejącą grać na fortepianie, śpiewać, haftować i czytać po francusku (i Boże broń cokolwiek innego z cyklu 'po francusku'). I nawet jeśli męża wybierali jej rodzice to i tak było łatwiej - od małego wiedziała, że tak będzie. I czy jej się to podobało, czy nie, jak jagnię na rzeź szła do ołtarza bez większych, zazwyczaj, oporów. Ważne było to, że mąż się nią zaopiekuje, da jej dach nad głową, stadko dzieci i miejsce przy kominku, na którym będzie sobie mogła haftować do końca swych dni.

Teraz jest inaczej. Jest mniej oczywiście. Teraz nastąpiły czasy, w których to przeważają kobiety wyzwolone. Media bombardują kobiety przesłaniami, które mająi taki właśnie wizerunek w nich obudzić i wypchnąć na pierwszy plan. Jednocześnie jednak wciąż lansują mężczyznę jako króla, wodza lub geniusza. I chyba w tym tkwi cały problem.

Bo kobieta wyzwolona byle kasztanem, jemiołem lub burakiem się nie zadowoli. A dupy wołowe chętniej przygruchalyby sobie potulne jagniątka, ochające i achające im na każdym kroku.

Co więc robić?
Ja radzę pamiętać o swojej wartości i nie zadowalać się byle czym. I być dobrej wiary, że prawdziwi faceci nie skończą jak mamuty;)

...
...

Taka mi rozprawa feministyczno-socjologiczna wyszła. Czyli obietnica grafomaństwa wypełniona z nawiązką;) Piosenka dzisiaj mocna. Panie i Panowie - mistrz autopromocji. Marilyn Manson.

środa, 6 maja 2009

Lulaj tukana.

Estoy totalmente de acuerdo con Beatriz... - powinno się ogłosić żałobę narodową po długim weekendzie. Który tak swoją drogą był taki aż żałośnie krótki - cóż... stężeniem miłych chwil z tych kilku dni mogłabym obdzielić parę miesięcy, więc w sumie równowaga zachowana.

O tym, że Ińsko to moje happy place wiedziałam już po ostatnim plenerze. Jednak dopiero ten mi uświadomił ile jeszcze zależy od ludzi - Ci, którzy towarzyszyli mi tym razem byli tym, czego moja pokręcona psychika potrzebowała, aby trochę się rozprasować, rozprostować i wrócić do poprzedniego kształtu. Trzy wspaniałe, kochane modelki, dwóch zajebistych modeli, trójka fotografów (w tym Magda i Konrad - ciepłe myśli w ich stronę za wszystko) no i dziecko-rakieta... I mała chatka w lesie.

Plus stado krwieożerczych komarów;)

Na samo wspomnienie zieleni, zapachu grilla oraz niezliczonych wybuchów śmiechu nie potrafię się nie uśmiechnąć. W Harrym Potterze dla wywołania Patronusa trzeba było się skupić na jakimś szczęśliwym wspomnieniu - ja wspominałabym plener. A patronus przypominałby pewnie olbrzymią muchę...

Cieszy mnie to bardzo też ze względu na to, że wyjazd ten udowodnił, że mimo niektórych zmian towarzysko-uczuciowych nie straciłam czegoś tak dla mnie ważnego. I tak jak w czasie wakacje cieszyłam się z powrotu do domu, w poniedziałek z każdym stukotem pociągu zbliżającym mnie do Wrocławia było coraz smutniej.

Ale będzie co wspominać, gdy nauka do kolokwiów i egzaminów zgnębi mnie do szpiku kości. Wtedy przywołam mojego Patronusa i on osłoni mnie od popadnięcia w sesyjny dołek... No i zawsze pozostaje nadzieja na powtórkę z rozrywki. Oby kiedyś, w niedalekiej przyszłości:)

...
...

Post na wyładowanie wspomnień. Ot taki chicken-talk. Wybaczcie. W następnym poście powróci grafomaństwo;)

sobota, 25 kwietnia 2009

Wyjście ewakuacyjne...

Jaka była wasza ulubiona zabawa w dzieciństwie? Ja lubiłam wszystko co dawało szanse na ubrudzenie się, przynajmniej częściowe. Piaskownicowa babranina, cały dzień z farbkami plakatowymi lub plasteliną ewentualnie jakaś chłopięca zabawa w policjantów i złodziei albo w karateków. Lalkami to ja się bawić nie lubiłam. Poza wyjątkami, kiedy lalka była nowa - wtedy bardzo lubiłam ją czesać i malować flamastrami. Potem zabawa łysą i pomazaną lalką nie była już taka kusząca;) [no dobra, wyolbrzymiam - niektóre włosy zachowały;) ].

No i jeszcze puzzle lubiłam. Takie trudne. Z niebem, trawą, drzewami i innymi detalami, które w powiększeniu i rozdrobnione wydają się niemozliwe do ułożenia. Podobało mi się wyszukiwanie pasujących puzzli, dobieranie odcieni i planowanie, gdzie który kawałek może się znaleźć... Zazwyczaj jednak mój slomiany zapał nie pozwalał mi na skończenie pracy - kończyło się na ułożeniu większości i wepchnięciu reszty kawałków na siłę (tak, tak też się da - niebo może nie ma jednolitego odcienia ale dalej przypomina niebo).

Wogóle ten cały słomiany zapał to moja klątwa życiowa jest. Nie, że z nią nie walczę... Po prostu czasem przegrywam. Coraz rzadziej na szczęście. Jednak kiedy myślę nad tym, do czego bym doszła kontynuując to, co kiedyś z zapałem zaczęłam, to (poza faktem, że moja doba musiałaby trwać jakieś 50h) nie zdawałabym teraz hiszpańskiego na poziomie Inicial tylko pewnie na Superior, przygrywając sobie na gitarze a po wszystkim lecąc na mecz tenisa. Do hiszpańskiego wróciłam jak ta córa marnotrawna, obiecałam sobie nie odejść od niego tak łatwo jak kiedyś.

A gitara i tenis? Rakieta zakurzona leży w kącie, czekając aż znajdę chętnych na wynajęcie kortu i zabawę w mecz (bo raczej gry to to może za bardzo nei przypominać). W gitarze pękła struna i czeka na to aż ją wymienię. Chociaż coraz częściej mam ochotę iść i te struny kupić. Kto wie, może kiedyś moja motywacja osiągnie poziom, w którym wykonanie staje się możliwe;)

I może wogóle kiedyś osiągnę ten poziom, że nie będę musiała wciskać resztek puzzli na siłe z braku ochoty do dokończenia ich. Puzzli życia szczególnie, bo tych z działu zabawek nie planuję w najbliższym czasie układać. Mistrzynią samodyscypliny to ja nie jestem - ale spróbować nie zaszkodzi.

...
...

Dzisiaj kolejna piosenka kobieca. Bo kobieta, kiedy chce, to da radę każdej przeciwności. W wysokich obcasach na dodatek;)

sobota, 18 kwietnia 2009

Gem, set, mecz...

Dzisiaj telewizja publiczna nadała film, który kiedyś nieźle mną trzepnął. 'Wszystko gra' Woody Allena. O zbrodni. O namiętności. I przede wszystkim o szczęściu. O roli przypadku w życiu. Wrażenie jakie wywarł na mnie chciałam przenieść na innych, bez skutku - to co mnie wydało się genialnym budowaniem napięcia i fabułą pełną przesłań dla domowników było jedynie nudnym filmem, który oglądany od połowy miałby więcej sensu (a przynajmniej marnowałby mniej czasu).

Zastanawiałam się czemu akurat mnie tak poruszył. Była to pewnie wina tematu ustnej matury, której odbycie zbiegało się w czasie z emisją filmu - jej tematem była 'Zbrodnia i zbrodniarze w literaturze'. Temat analizowałam od strony przyczyn powodujących popełnienie owej zbrodni, przy okazji pokazując niektóre aspekty psychiki zbrodniarza. Myślę, że był to jeden z ważniejszych powodów, które zespoiły moje myśli z fabułą filmu - motyw zbrodni był wtedy dla moich myśli czymś poszukiwanym wręcz maniakalnie, a bohater filmu zaczytany w 'Zbrodni i Karze', dokonujący tego, co u Dostojewskiego się nie udało był dla mnie zaspokojeniem jakiejś wewnętrznej potrzeby. Dziwnie to brzmi, ale chyba do teraz fascynuje mnie psychologia zbrodniarza - ot, co matura potrafi zrobić z człowiekiem...

Ale, wbrew fabule, ten film o zbrodni opowiada jedynie przy okazji. Przy okazji ukazywania co jest najważniejsze w życiu człowieka. Nie zdrowie, miłość czy pieniądze - najważniejsze jest szczęście. Opatrzność nad nami czuwająca, przysłowiowy czepek, w którym rodzimy się lub nie...
Bo jeśli mamy szczęście w życiu to reszta przyjdzie sama. Bo czasem niewiele zależy od nas, choćbyśmy mieli najlepsze chęci i pozytywne nastawienie nie zawsze osiągniemy sukces. Najbardziej boli gdy zgarnia go ktoś, kto robiąc wszystko źle dostał go bez większego wysiłku. Gdy nie wygrywa najlepszy, przynajmniej w naszym mniemaniu. I to chyba najbardziej gorzka nauka płynąca z tego filmu.

" 'cause the grass is always greener on the other side"

Co nie znaczy, że powinniśmy przestać patrzeć na 'bright side of life'. Ja bynajmniej nie zamierzam rezygnować z postawy ostrożnego optymisty. Moja trawa jest zadowlająco zielona więc nie będę nikomu innej zazdrościć. Fajnie by było tylko, gdyby wyrosły na niej jakieś kwiaty. Niezapominajki na przykład. Błękitne...

...
...

Piosenka z ramówki TVNu, którą obiecywałam sobie znaleźć i zawsze zapominałam. Do momentu gdy przypomniał mi o niej opis Michalinki. Gracias querida:* A piosenka z tych, przy których nie umiem się nie uśmiechnąć.

wtorek, 14 kwietnia 2009

O czym ja mam z Tobą myśleć...

Zmiany, zmiany, zmiany... Wpadłam ostatnio przypadkiem na mój gronowy profil, nieodwiedzany od daaawna. Przykurzony, zapomniany, lekko wyblakły. Przeglądałam go tak, jakbym to nie ja go kiedyś stworzyła. Jakby należał do kogoś, kogo kiedyś dobrze znałam. Dziwne uczucie. Niby lubimy to, co znamy, a jednak ciągle zmieniamy siebie i to co nas otacza... Paradoks jakiś taki, przynajmniej dla mnie.

Zapytana o to, ile mam lat, ciągle gryzę się w język żeby nie odpowiedzieć, że osiemnaście. A jednocześnie dzieciaki, które zaraz osiemnaście lat mieć będą wołają do mnie 'Proszę Pani'. Biegam po ulicach w kolorowym obuwiu sportowym a za parę tygodni czeka mnie, o zgrozo, miesiąc w garsonce. Pamiętam to ukłucie w żołądku tydzień temu, kiedy wychodziłam z rozmowy o praktykę i pierwszy raz byłam zła na mój kierunek studiów - wizja kilkudziesięciu lat spędzonych w kostiumie jakoś nie potrafi mnie nie zdołować. 'Pani Agato' wyprasowana w kant i od linijki... no hallo!

Z wiekiem wszystko jakoś trudniej przychodzi. Trudniej coś zrobić, nie doszukując się w tym haczyka, bez obaw o ukryte drugie dno, bez doszukiwania się zagrożeń. Dzieci mają łatwiej. Wczoraj ciocia przedszkolanka opowiadała o chłopcu, który ciągle dokuczał jednej z dziewczynek. Poprosiła go, żeby przestał, a on jej bardzo poważnym tonem odpowiedział : "Ale ja nie mogę. Ona mi się podoba. Ja się w niej zakochałem". Rozbrojona zostałam tymi słowami. I takie rozbrojenie trwa do teraz. Nie będę komentować tego, co powiedział chłopczyk, dointerpretujcie sobie to sami, w swoim zakresie.

Rok temu zdarzyło się coś, co zmieniło w moim życiu wiele, dwa lata temu - coś co zmieniło wszystko. Co przyniesie dzisiaj? Poza wizją garsonki chyba już nic. Bo wizję tych oczu niebieskich trzymam w mojej własnej wersji rzeczywistości - ale bez obaw, sama w nią staram się nie wierzyć. Mało jest realna. Mieści się w przedziale trzech sigm, ale moim zdaniem to raczej dalej niż bliżej średniej. Przeszkadza się trochę skupić, szczególnie gdy niebo za oknem ma identyczny odcień błękitu...

...
...

Ela przypomniała o tym zespole, dla różnorodności inny kawałek (jaram się stylizacją w nim użytą, tekstem i głosem Stevena T.). Chyba już zawsze będzie mi się z taką młodością-młodością kojarzyło. J-j-j-j-jaded...

poniedziałek, 16 marca 2009

Team Robert.

I'm twilighted.

I nie zamierzam się z tego leczyć...

Nie jestem typem mola książkowego pochłaniającego ambitne prace znanych i nieznanych pisarzy. Nie interesuje mnie niezależna proza azerbejdżańska. Książka nie musi mieć dla mnie Bóg jeden wie jakiego przesłania o życiu, uczuciach i moralności. Książka ma mnie pochłonąć. Niezależnie od tego kto, o czym, w jakim stylu i dlaczego ją napisał. Dla mnie książką dobrą jest taka, która sprawia ze nie mogę się doczekać następnej strony, a kiedy nagle docieram do końca to w sercu czuję złość, że tak szybko ową książkę czytałam, że nie dawkowałam jej sobie jak najlepszych delicji...

Tak było z Twajlajtową serią. Trzy książki, półtorej dnia z życia. Na czas czytania stałam się wampirem, z tych złotookich. Potem nadeszło jeszcze pół dnia na tłumaczoną 'na dziko' część czwartą, które najprawdopodobniej przypłacę wadą wzroku. Warto było.

Nie będę pisała recenzji, bo ani się na tym nie znam ani nie miałam tego wcale w zamiarze - co więcej, rozumiem ludzi, którzy tę serię krytykują. W końcu Romeo i Julia w wydaniu ufantastycznionym (istnieje takie słowo? ), gdzie Kapuleci piją krew, a Montheki zamieniają się w wilki plus zagubiona gdzieś pośrodku śmiertelniczka uzależniona od drapieżnika, który żeruje na jej gatunku, to nie jest to, co mozna uznać za ambitną twórczość. Mnie jednak przekonały opisy odczuć bohaterów, które (przy pominięciu tych kawałków o wampirach) są tak przekonujące, że czytając zaczynałam się zastanawiać, czy ta książka napewno miała ujrzeć światło dzienne. Opis miłości trującej i opanowującej całe ciało jak najsilniejszy narkotyk...

Filmu nie widziałam. Możliwe, że niedługo zobaczę - nie dla samej fabuły - ją widziałam w głowie i nie potrzebuje drugiej. Bardziej dla szczegółów, chcę zobaczyć zdezelowanego Chevroleta i miasteczko, w którym deszcz pada 360 dni w roku... Chociaż myślę, że i bez ekranizacji dałabym sobie radę - soundtrack do filmu mojej fantazji wystarczy - Bella's lullaby i Esme's favourite (btw - rolę Esme grała ta sama aktorka, kótra w Grey's Anatomy zagrała Alexową pacjentkę - Evę) w pierwszych sekundach słuchania wywołały uśmiech na twarzy - tak, to tak właśnie powinno brzmieć. Reszta soundtracku równie trafiona - oby sequel miał podobną oprawę dźwiękową (a jest zagrożenie, że nagra go Madonna - bez komentarza).

Kontynuując temat filmu - mania jaką wywołała ekranizacja mnie osobiście przeraża. Mam silne obawy co do tego jak będą wyglądać kolejne części - oby realizatorzy nie pozwolili na totalną komercjalizację filmów...

No i pozostaje ostatni temat, silnie związany ze Zmierzchem - Robert Pattison. Facet, którego dodaję do grona George'a Clooney'a, Brada Pitta i Javiera Bardem (czytaj - moja prywatna ciastkarnia ;) ). Cóż - ktoś musi zawyżać średnią wieku jego fanek. Tyle, że ja jakoś nie potrafię zobaczyć w nim Edwarda. Mnie jest go przez tę rolę ogromnie szkoda - sikające na jego widok panienki widzą w nim zazwyczaj postać, którą w filmie odegrał. Mnie w nim, jak na razie (oby to się nie zmieniło), bardziej ujęło jego podejście do zdobytej sławy - odwrotnie do wiecznie obecnych na Pudelku Miley, Zac'a, Vanessy i innych braci Jonas (może mi ktoś napisać co te dzieciaki wogóle takiego robią? bo ja jestem nie w temacie i gdyby nie wcześniej wspomniany portal wogóle bym o ich istnieniu nei wiedziala...) chłopak stara się trzymać swoją prywatnośc w tajemnicy i (wydaje się) ma ambicje na ciekawsze role...

Czekam niecierpliwie na Little ashes, w którym zagra Salvadora Dali. I będę mu kibicowała, aby trzymał się tej ambitniejszej Hollywoodzkiej ścieżki. Im więcej dobrego kina z udziałem przystojnych brytyjczyków tym fajniej jak dla mnie. Może takimi rolami uświadomi swoje fanki, że nie jest Edwardem. I wtedy ja będę tą pierwszą, która założyła koszulkę z napisem 'Team Robert' (wyjaśnienie - fanatyczni fani serii Zmierzch podzielili się na dwa obozy - team Edward i team Jacob, podział wynika do sympatii do jednego, z dwóch bohaterów walczących o względy Belli).

...
...

Nie może być inaczej. Próbka soundtracku. Nie 'Decode' promujący album (chociaż kawałek godny polecenia, możliwe, że kiedyś tu jeszcze trafi), nie 'Why does it always rain on me' ani 'Leave out all the rest'. Ten post należy do Muse i ich 'Time is running out'.

sobota, 21 lutego 2009

Gdy tak pada śnieg bim bom...

Mamy zimę. Zarówno w kalendarzu jak i za oknem. Jako, że owe 'za oknem' znajduje się w Polsce przez naród przechodzi fala narzekania. Tym razem na śnieg. Bo go za dużo, bo nie tam gdzie trzeba, bo znowu napadał na świeżo odśnieżony samochód... A rok temu przecież go nie było, więc to jest niebywale nie fair. I wyrobienie dziennego przydziału marudztwa narodowego mamy z głowy.

A ja pamiętam czasy, kiedy taka zima była co roku. Kiedy można było zjeżdżać pół dnia na sankach i jabłuszku, lepić bałwana i robić orły na śniegu. Czasy dzieciństwa. Kurde.. Fajne to wtedy tak było. Dla dziecka śnieg niesie ze sobą milion razy więcej radochy niż letnie upały... No chyba, że są połączone z basenem lub plażą i jakimś wodnym akwenem.

W momencie kiedy dorastamy wiele rzeczy odwraca się do góry nogami. Śnieg przestaje być przyczyną radochy, a staje się jednym z najbardziej uciążliwych elementów życia w mieście. Jeżeli masz napięty plan dnia a na dworze ciągle pada śnieg - odwołaj i zostań w domu albo pogódź się z niewykonaniem przynajmniej części harmonogramu - Prawo Murphy'ego wymyślone wczoraj w tramwaju. A czasu na wymyślanie było duuuużo...

Najpierw pół godziny czekania na zadupiu z powodu jakiegoś tam czegoś. Po dwudziestu minutach jazdy kolejny postój z kolejnego powodu, który w tamtym momencie mnie mało interesował - po prostu plan dnia posypał się jak domino... Ale czy coś się stało złego? Nie. Więcej - nawet się cieszę, że aura zmusiła mnie do zwolnienia. Taka śniegu wariacja na temat reklamy Knoppersa - wszyscy na chwile zwolnili swój bieg (chociaż nie było to akurat wpół do dziesiątej rano;) ).

Fajne są takie zwalniacze czasu, czasowstrzymywacze. Drobne zdarzenia lub zajęcia, które odciągają nas od rzeczywistości, pobierając w zamian parę minut z naszego życia. Dla mnie takim zjadaczem czasu jest blog. Ale i wiele innych rzeczy - makijaże, poszukiwanie inspiracji stylizacyjno zdjęciowych, hiszpańskie piosenki lub zwykłe sudoku. Ostatnio nawet w ramach wymyślania zajęć zaczęłam ysować ciuchy - bez szumnego nazywania tego projektowaniem. Po prosty nieudolne przenoszenie pomysłów na papier. Nie wzięło mi się to z powietrza - bodźcem jest konkurs organizowany przez znajome projektantki. Zwycięzczyni wygrywa wyrysowany przez siebie płaszczyk (www.papavero.pl - zachęcam do spróbowania sił).

Zdaję sobię sprawę, że haute couture to to nie jest... Ale relaksuje jak diabli. Dobrze, że do szycia nie mam ręki, bo strach pomyśleć jak mogłaby sie skończyć próba przeniesienia tego do rzeczywistości;)

...
...

Ot post o niczym. Czasem chyba każdy musi być kurczakiem i pogdakać sobie na blogu bez sensu. Za to piosenke dam z tekstem przekozackim. Chyba za ten kawałek polubiłam Fisza. Idealne współczesne wyznanie miłości człowieka świadomego swojej totalnej niedoskonałości...

środa, 18 lutego 2009

Funkcja uzyteczności życia ludzkiego

Wczoraj, po tygodniu ferii plus jednym dniu wolnego 'gratis' zaczęłam kolejny semestr. Podobno wiosenny, choć pogoda za oknem mogłaby wskazywać raczej na inne określenie - semestr jeszcze bardziej zimowy, syberyjski, ośnieżony i biały. Nowe przedmioty, nowi prowadzący i nowe wyzwania naukowe. I nowe wykładowe spostrzeżenia, bo to właśnie jedno z nich jest powodem dzisiejszego posta - ono i chęć rozgrzania palców pisaniem na klawiaturce;)

Wykład z Teorii Podejmowania Decyzji (tak - podejmowanie decyzji ma jakąś teorię... o tym jak się ona ma do rzeczywistości pewnie niedługo będę mogła napisać więcej...), pocieszny pan prowadzący przypominający sposobem mówienia jednego z członków grupy kabaretowej Łowcy.B i sprawiający całkiem przyjazne wrażenie (oby mnie przeczucie nie zwiodło) - na koniec niespodzianka - ankieta. Nie taka jak normalnie, a całkiem abstrakcyjna (w jakim wieku zmarł Mickiewicz, ile dni trwa ciąża słonia, jaka jest średnica księżyca...). Jeszcze chwile po jej wypełnieniu byłam zwyczajnie rozbawiona i ciekawa tego, jak zinterpretuje ją prowadzący na następnym wykładzie (który dopiero za dwa tygodnie z racji wizyty niejakiego pana Prezydenta eRPe)... Jednak gdy wróciłam do domu i zaczęłam myśleć nad pytaniami okazało się, że pośród nich było jedno, które sprowokowało do przemyśleń głębszych niż problem długości Nilu...

'W pewnym mieście zapanowała nieznana zaraza, istnieją dwie możliwości jej zakończenia: w wyniku pierwszej przeżyje 200 z 600 mieszkańców; w przypadku drugiej jest 1/3 szans na to że ocaleją wszyscy i 2/3 na to, że wszyscy zginą...'

Hmm... Przy wyłączonych odczuciach, posługując się wyłącznie liczbami można powiedzieć, że między rozwiązaniami nie ma różnicy - w obydwu wartość oczekiwana dla liczby ocalonych wynosi 200, tyle, że jedna z tych możliwości jest obarczona ryzykiem...

W pierwszej chwili chciałam zaznaczyć opcję nr 1 - bezpieczną, pewną i przewidywalną. Jednak po chwili w głowie ukazało mi się te 400 osób, które przez ten wybór byłyby skazane na śmierć - dzieci, małżeństwa, samotni, dobrzy i źli, każdy z nich jedną decyzją skazany na śmierć... I wtedy zaznaczyłam opcję drugą... Mimo ryzyka, mimo widma przegranej - bo istniała szansa, że przeżyją wszyscy...

Ten test był widać po części psychologiczny... Gdyby chodziło o np zysk z inwestycji bez wahania wybrałabym działanie nieobarczone ryzykiem... Jednak gdy zaczęło to dotyczyć ludzi, po prostu nie potrafiłam dopuścić wizji, w której skazuję 400 osób mogąc o nie walczyć...

Ja widać taka jestem. Potrzaskana i niepoprawnie wierząca w to, że jednak mimo niewielkich szans będzie dobrze. Że będzie happy end, książę pocałuje królewnę i za kilkanaście lat nie ucieknie z pokojówką...

A co wy byście wybrały? Które rozwiązanie problemu? Niby proste pytanie a jednak pozwala trochę poznać siebie - lubię te rzadkie momenty kiedy studiując mogę odkryć przypadkiem część swojego ja...

...
...
I kolejny demon muzyczny, nowoodkryty i działający na duszę jak rozgrzewający kompres. A to przy obecnej aurze porządane na równi z gorącą czekoladą z karmelem i wanilią...

środa, 4 lutego 2009

W mojej magicznej szafie.

Moja mama uwielbia mi przypominać, że kiedy byłam mała, nienawidziłam chodzić po sklepach. Co więcej, byłam całkiem niezła w urządzaniu przedstawień mających na celu uniemożliwienie wyjścia do nich... Ledwie opuściłyśmy bramę zaczynało się 'Ależ ja jestem niesamowicie zmęczona. Nie wiem jak to się stało, że dopiero teraz to zauważyłam...', 'Nie możemy iść - ja się muszę koniecznie i niezaprzeczalnie w tej chwili napić. Nie, kupienie picia jest absolutnie wykluczone - sklep spożywczy jest za daleko, chyba nie chcesz żeby Twoje dziecko umarło z pragnienia? (w domyśle - co z Ciebie za wyrodna matka?!)' i wiele innych...

Najbardziej z tego powodu cierpiała moja sis. Sześć lat starsza, więc zakupami jak najbardziej zainteresowana (chociaż z opowiadań mamy można wnioskować, że ona od zawsze była zainteresowana 'wystrajaniem się' - w przeciwieństwie do mnie - ja od małego najlepiej czułam się w dresie, w którym mogłam się bawić i brudzić do woli...). Teraz cierpi w drugą stronę - kiedy wychodzimy razem mogę nie jeść i nie pić gdy mam zew poszukiwacza... I zazwyczaj teraz to ja wracam do domu obładowana torbami jak wiebląd (pisownia zamierzona;) ).

Ostatnie zauważyłam, że z każdego niemalże wyjścia do sklepu przynoszę jakąś zdobycz - niezależnie od tego czy idę 'na polowanie' czy tylko rozeznać sytuację... Podejrzewam, że to z racji wykonywanej przeze mnie pracy - gazety modowe przeglądam ostatnio prawie służbowo więc wszelkie trendy, pomysły i zestawienia pozostają w mojej głowie (ach, żeby tak samo było z teorią zarządzania portfelem akcji, której właśnie powinnam się uczyć...). Po prostu od jakiegoś czasu kiedy widzę jakiś ciuch (szczególnie z obniżoną ceną) to nie moge się powstrzymać - w końcu nigdy nie wiadomo co się może przydać, jak nie mnie, to na sesji zdjęciowej... I w ten sposób zaspokajam moją naturę zbieracza.

Torebki koktajlowe wygrzebane w lumpeksie, rękawiczki róznych długości (bo nigdy nie wiadomo co się przyda), kilka sukienek wciąż z metkami (i kilka z założenia bez metek, bo lumpkowe), kilka par różnokolorowych rajstop i podkolanówek (pani w Calzedonii miala niezły utarg tamtego dnia), szerokie paski oraz masa apaszek i szalików, które kupować zaczęłam masowo aby moja blizna miała ciepło i przytulnie;)
Plus sesyjne ciuchy polowane w lumpkach, czekające na kolejne wyjście na testy i na przeniesienie w miejsce ich nowego zameldowania - spp'ową garderobę bez dna...

Szkoda, że nie mozna założyć schroniska dla bezpańskich ciuszków, butków i dodatków. Byłabym świetna dla nich wychowawczynią - wyporowadzałabym je na spacery, zestawiała z coraz to nowymi rzcezami, aby zawierały nowe znajomości i kochałabym je tak jak kocham całą zawartość mojej czarodziejskiej szafy... Oby przyjęła jak najwięcej w swoje wnętrze - w nagrodę, do pomocy kupię jej kolejne wieszaki, bo jeśli o nie chodzi, to cierpię na ich chroniczny niedobór...


...
...

Czasem mam wrażenie, że posta piszę tylko po to, żeby dodać piosenkę. Bo tę konkretną pragnęłam wam dac do posłuchania od momentu kiedy ją poznałam. Ale postanowiłam dzielnie z nią poczekać do następnego wpisu... Mam nadzieję, że odnajdziecie w niech chociaż połowę tej magii, która mnie zaczarowała...

środa, 28 stycznia 2009

Strata na brakach...

Są dni kiedy nie mogę osiągnąć pożądanego stanu skupienia. Kiedy mój zmęczony wytwarzaniem nowych połączeń między neuronami mózg odmawia posłuszeństwa i ucieka w skojarzeniach i pomysłach jak najdalej od treści notatek, które usilnie czytam. Postarałam się nawet i pokolorowałam je specjalnie po to, aby wzrok zawieszał się na treści skuteczniej i trwalej, aby mojemu spracowanemu rozumkowi i przemęczonej pamięci ułatwić choć trochę robotę... Ale niestety - dzisiaj ogłosiły zgodnie strajk. A mnie nie pozostaje nic innego, niż się ich woli choć na sekundę poddać...


Najpierw zaczęłam się rozglądać dokoła. Zadziwiające jak człowiek nie zauważa jaki sobie buduje azyl we własnym pokoju, na własnym biurku - stosy książek i zeszytów, pozbieranych w wieżyczki i spokojnie czekających w zasięgu ręki na chwilę mojej uwagi. Podręczny zestaw pierwszej pomocy słodyczowej, na wypadek odwiedzin małego głoda i nagłego zapotrzebowania na magnez (czekolada jest niezwykle przydatna... zwłaszcza kiedy musi uspokajać nerwy pobudzone coraz to nowymi kolokwiami i egzaminami zapisanymi w kalendarzu)... A na koniec - mała krówka otrzymana w spadku po mojej sis, czekająca dzielnie na nowy plan zajęć, szóstego już semestru na moim ukochanym (mimo wszystko;) ) UE... Miło przez chwilę się poprzyglądać temu, co buduje codzienność. I odnaleźć odrobinę radości w bieganiu z aparatem dookoła biurka i obfotografowywaniu tych bytów wszelakich, będących częścią mojego otoczenia...


A kiedy wracam spowrotem do prozy życia studenckiego zauważam w notatkach ciekawą rzecz. Rzecz, która od razu włącza przemyślenia dotyczące przełożenia teorii rachunku kosztów na życie. Mówię tu mianowicie o czterech rodzajach braków...

Całe życie żyłam wprzekonaniu, że brak jest jeden. Że to wtedy kiedy czegoś nie ma. A być powinno. Bo było cały czas i przyzwyczailiśmy się do tego. I kiedy nagle znika to tej pustki nie da się sklasyfikować. Nie szuka się definicji, nie dzieli na większą lub mniejszą. Brak to brak...

I momentalnie włączają się różne wspomnienia dotyczące moich braków, tych niezapełnialnych miejsc w moim sercu, za którymi rzadziej lub częściej tęsknię. Za miejscami, gestami, czynami i słowami. Za słońcem, morzem, lasem w lecie i kilkoma z happy places, do których raczej nie mam szans wrócić za względu na to, co było i już nie wróci.

Bo niezależnie od tego, co mówi na ten temat rachunek kosztów - braki naprawialne nie istnieją. Możemy próbować je zastąpić, zamienić na coś nowego... Ale serca nie oszukamy. Ono wie i pamięta co było i jak było. A z perspektywy czasu zapomina to co było złe po to, aby pamiętając o dobrym nie zapominać... Bo brak to brak. A im większy i im mocniej pokiereszował nam serce, tym bardziej jesteśmy przygotowani na znoszenie kolejnych...

...
...

Po przeczytaniu tego posta możecie mieć różne domysły na temat tego, o czym dokładnie pisałam. Wyjaśnię od razu - happy places to Ińsko i Szczecin, a konkretnie jedno w Szczecinie miejsce. Ale tylko to jedno odnosiło się do historii o panu ITD... Reszta była o innym panu. O innym braku. Największym i najśilniejszym ze wszystkich... Miss you dad [']

sobota, 17 stycznia 2009

Red lipstick day

Dopiero zarywałam noce, żeby napisać kolokwium z jednego przedmiotu a już trzeba brać się za kolejne. Odpocznę w lutym. Przynajmniej w ten sposób dodaję sobie otuchy... Te kilka dni wolnego w lutym. Czekam na nie jak małe dziecko na prezenty na Wigilię. Bo kiedy wszystkie dni powielają ten sam schemat - budzenie, pierwsza kawa, uczelnia, nauka, druga kawa, nauka, nauka, trzecia kawa i dla odmiany nauka, to potrzebne mi są takie punkty nieciągłości w tym planie dnia, jak chociażby przerwanie na chwilę czytania i liczenia, żeby coś napisać na blogu.

A dzisiaj dodatkowo mam też jeszcze jeden punkt nieciągłości - od rana chodzę po domu z ustami pomalowanymi na czerwono. A co. Moje usta, mój dom. Mogę. I mimo, że moje poczucie estetyki wołało przez chwilę NIE dla połączenia szminki w odcieniu strażackiej czerwieni i starego, wyciągniętego dresu, po chwili ucichło - bo wie, że ja tego potrzebuję.

'Czasem warto odejść od zmysłów, by nie zwariować' - słowa Edyty Bartosiewicz, na której nowy album czekam od bardzo dawna (i mam nadzieję, że kiedyś się doczekam). Dla mnie ta czerwona szminka jest takim odejściem od zmysłów, od szablonu, od tego co muszę do tego co mogę... Bo analiza portfelowa wydaje mi się odrobinę przyjemniejsza od chwili kiedy wiem, że wyglądam odrobinę inaczej niż przez ostatni tydzień... A kawa smakuje o wiele bardziej, kiedy na kubku pozostaje czerwony ślad...

Bo dzisiaj jest red lipstick day. I red lipstick mood. Czyli walka z szarą rzeczywistością za pomocą małego szaleństwa. Bo bez niego mogłabym skończyć jako seryjny morderca. Albo terrorysta.

A po co? W końcu tak jak jest, jest dobrze. Chociaż bez konieczności siedzenia nad książkami byłoby jeszcze lepiej;)

...
...

Nie było innej opcji. Edyta Bartosiewicz i jej 'Jenny'. i Buen aprovecho !


...

niedziela, 11 stycznia 2009

Digitalizacja życia...

Styczeń, mimo ujemnych temperatur za oknem jest niezwykle gorącym okresem dla mnie. Gorącym naukowo... Wrzącym wręcz. Taki moment, w którym 'Sita - rok nauki w tydzień' to za mało. Moment, w którym 200g mocnej, mielonej kawy przepijam w tempie, na które lekarze zaczęliby szykować dla mnie miejsce na oddziale intensywnej terapii. Bo metody podłączenia ekspresu do kawy bezpośrednio do krwioobiegu jeszcze nie wymyśliłam...

I przy okazji kolejnego okresu zaliczeniowo-sesyjnego znowu nasuwa mi się pewne spostrzeżenie - wolę uczyć się do przedmiotów zwiazanych z liczeniem. Nienawidze kuć na pamięć zawartości opasłych książek, wiedząc, że i tak chwilę po wynikach egzaminu, o ile będą pozytywne, zresetuję pamięć na okoliczność zapamiętywania innych pierdół. Wolę przygotowując się do egzaminów i kolokwiów robić zadania - nie tylko dlatego, że wtedy mogę mieć włączonego kompa, gg, muzykę i robić jeszcze milion innych rzeczy. Ja po prostu lubię liczby.

Według mnie liczby mają w sobie zwyczajnie więcej szczerości niż słowa. Słowa, odpowiednio złożone i wypowiedziane zyskują kilka wcieleń, potrafią mieć drugie dno. Obcując ze słowami trzeba umieć czytać między wierszami, rozumieć niuanse, odczytywać intencje. Z liczbami tego problemu nie ma...

Ja chyba naprawdę widzę ziarnko prawdy w stwierdzeniu, że matematyka to królowa nauk. Dzięki niej liczby zostały ujażmione, oswojone, niegroźne. Dzięki wzorom dokładnie wiemy co chcą nam przekazać. Używając odpowiednich programów możemy odgadnąć właściwie każdą niewiadomą, obliczyć prawdopodobieństwo, ryzyko... A jeśli jakieś obliczenia są ponad nasze możliwości? Możemy dodać założenia upraszczające, które sprawę rozwiązują.

Ostatnio dużo siedzę przy Excelu. A kalkulator niedługo przyrośnie mi do dłoni. A mimo to jak tylko mam chwilę na relaks, spędzam ją rozwiązując Sudoku... I zaczynam rozumieć jednego z bohaterów Matrixa, który w rozsypance ziolonych znaków na monitorze widział blondynki, brunetki, rude...
Wiem, że życia nie da się opisać równaniem matematycznym. Ale wiecie co? Czasem naprawde mi szkoda, że to niemożliwe. Łatwiej by było z niego eliminować ludzi-zmienne nieistotne. I przewidywać kierunek rozwoju...

...
...

I kolejny zespół, który nie pojawił się jeszcze tylko przez niedopatrzenie. Piosenka? Wybrana losowo. Bo chyba nie ma wśród ich repertuaru takiej, której bym za coś nie lubiła...

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Lekcja perspektywy...

Dziwna prawidłowość, że im więcej czasu powinnam poświęcać nauce tym bardziej go marnuję...

Z taką aurą za oknem to nie trudne. Widok z każdego okna odmieniony, otulony, polukrowany. Mogłabym stać tak, z kubkiem gorącej czekolady parującym na parapecie i patrzeć na padający śnieg godzinami. Uwielbiam, kiedy padający śnieg nagle materializuje się na jasnym niebie i opada w przypadkowym tańcu na ziemię. Świeży śnieg nadaje ponuremu, pojesiennemu światu trochę więcej uroku...

Wszystko staje się takie, czyste, sterylne i spokojne...


Jednak, przynajmniej dla mnie, urok znika po wyjściu na dwór... Zimny wiatr zawiewający płatki śniegu prosto w oczy, przeobrażający mnie w śniegowego bałwana w 5 minut (nowość, śniegowy bałwanek instant) i zmuszający mnie do przedzierania się przez śliskie chodniki i ulice pokryte rozjeżdżoną ciapą...

Bo tak to już jest z naszym punktem widzenia. Kiedy siedzimy w ciepłym domu, jesteśmy bezpieczni i zdawałoby się szczęśliwi, nagle patrzymy za okno i zaczynamy sobie obrzydzać to co znamy i z czym nam dobrze... Bo przecież na zewnątrz jest nowe, nieznane, w nowej palecie barw...

A potem dostajemy odmrożenia, przeziębienia lub przewracamy się na śliskim chodniku i łamiemy nogę... Bo punkt widzenia jest zależny od punktu siedzenia. I pewnie okaże się, że gdy będziemy leżeć na chodniku i czekać na pomoc pogotowia zatęsknimy za ciepłym, kochanym domem. Przewidywalnym domem. Ale swoim, jedynym.

Po raz kolejny nawiązuję tutaj do owego 'nie stania w miejscu', które jakiś czas temu dość znacząco odczułam. Bo gdy jest nam źle zauważamy to od razu i nie pozwalamy sobie o tym zapomnieć... W drugą stronę to tak nie działa - do dobrego przyzwyczajamy się zbyt łatwo. I przestajemy doceniać. I kończy się na pogotowiu;)

...
...

Post z treścią zakamuflowaną. Ci, którzy mnie znają wiedzą jaką. Ale uspokoję Was - nie powstał z doła, tylko z pewności, że robię dobrze. I idę właściwą drogą. A ludzie nie warci naszej uwagi? Niech spamują życie komuś innemu.
Piosenka, która ma w sobie słońce. Przyda się, gdy za oknem termometr pokazuje nieprzyjazne temperatury...

niedziela, 4 stycznia 2009

Almodovar mnie kiedyś wykończy...

Pisałam już, że lubię oglądać filmy. W tamtym poście zawęziłam oglądanie do chodzenia do kina ale lubię też obejrzeć dobry film w domu, zawinięta w koc i z kubkiem czegoś gorącego pod ręką. Zazwyczaj filmy pochodzą z wypożyczalni lub od dobrotliwego Kuby, który znosi dzielnie moją interesowną naturę, która powoduje, że przy każdym spotkaniu na mieście próbuję od niego wyżebrać jakieś filmy z niezbyt legalnych źródeł pochodzące. Zdarzają się jednak takie dni, że chciałabym obejrzeć coś ciekawego w telewizji...

Jednakże programy oferowane przez mojego dostawcę telewizji satelitarnej (a nie posiadam pakietu multiplatynowego i wysadzanego brylantami, tylko zwykły, prosty, razowy) nie chcą żebym miło spędzała czas... Bywają dni, kiedy o normalnej porze (dla mnie ok 20-21) nie ma w telewizji nic poza M jak Masakra albo programy z cyklu Jak Oni się Poniżają a nawet jeżeli już Ci, Którzy Decydują o Tym Co Widzowie Obejrzą postanowią puścić jakiś film, to zazwyczaj jest to: a) powtórka, b) coś, co już widziałam w kinie lub c) coś, czego nie chcę oglądać z obawy o własne zdrowie psychiczne i umysłowe. Najlepsze filmy pojawiają się dopiero około północy...

Kiedy mam wolne i nie muszę rano wstać o świcie (a przy obecnej porze roku to nawet przed świtem) nie mam z tym problemu. Jednak częściej ten problem mam. OK, mogłabym sobie film nagrać, gdybym potrafiła obsługiwać to coś srebrnego podłączonego do telewizora (gdzie jest instrukcja, nie wiem. Zresztą - i tak by mi się nie chciało jej czytać, pojmować i stosować się do jej zaleceń). Wolę zaryzykować wpakowanie się pod samochód idąc na drugi dzień na wpół sennie na uczelnię. Lub dostać zawału spowodowanego nadmiarem kofeiny w mojej krwi, którą niedługo zacznę sobie podawać dożylnie...

A Almodovar to już mi zagraża szczególnie... Jego filmy jak na złość puszczają perfidnie późno, chyba po to, żeby osłabić u ospałego widza wystąpienie szoku powstałego na skutek zobaczenia młodziutkiego Banderasa w scenach dość odważnych wespół w zespół z pewnym aktorem (tak, z facetem ;] )... ('Prawo pożądania' - powód dzisiejszej rezygnacji z długiego snu). No ale cóż... Czasem warto się poświęcić, a dla Pedro dosyć dużo zniosę.

...
...

Ostatnio się dość mocno wciągam w Almodovara. W styczniu robię przymusową przerwę aby powalczyć o moje uczelniane być albo nei być. Ale w lutym idę do wypożyczalni po naręcze jego filmów. A póki co coś, czym jara się duża część Polski myślącej. Mnie również owładnął ten metr pięćdziesiąt dwa dziko rosnącego nieba...