środa, 4 lutego 2009

W mojej magicznej szafie.

Moja mama uwielbia mi przypominać, że kiedy byłam mała, nienawidziłam chodzić po sklepach. Co więcej, byłam całkiem niezła w urządzaniu przedstawień mających na celu uniemożliwienie wyjścia do nich... Ledwie opuściłyśmy bramę zaczynało się 'Ależ ja jestem niesamowicie zmęczona. Nie wiem jak to się stało, że dopiero teraz to zauważyłam...', 'Nie możemy iść - ja się muszę koniecznie i niezaprzeczalnie w tej chwili napić. Nie, kupienie picia jest absolutnie wykluczone - sklep spożywczy jest za daleko, chyba nie chcesz żeby Twoje dziecko umarło z pragnienia? (w domyśle - co z Ciebie za wyrodna matka?!)' i wiele innych...

Najbardziej z tego powodu cierpiała moja sis. Sześć lat starsza, więc zakupami jak najbardziej zainteresowana (chociaż z opowiadań mamy można wnioskować, że ona od zawsze była zainteresowana 'wystrajaniem się' - w przeciwieństwie do mnie - ja od małego najlepiej czułam się w dresie, w którym mogłam się bawić i brudzić do woli...). Teraz cierpi w drugą stronę - kiedy wychodzimy razem mogę nie jeść i nie pić gdy mam zew poszukiwacza... I zazwyczaj teraz to ja wracam do domu obładowana torbami jak wiebląd (pisownia zamierzona;) ).

Ostatnie zauważyłam, że z każdego niemalże wyjścia do sklepu przynoszę jakąś zdobycz - niezależnie od tego czy idę 'na polowanie' czy tylko rozeznać sytuację... Podejrzewam, że to z racji wykonywanej przeze mnie pracy - gazety modowe przeglądam ostatnio prawie służbowo więc wszelkie trendy, pomysły i zestawienia pozostają w mojej głowie (ach, żeby tak samo było z teorią zarządzania portfelem akcji, której właśnie powinnam się uczyć...). Po prostu od jakiegoś czasu kiedy widzę jakiś ciuch (szczególnie z obniżoną ceną) to nie moge się powstrzymać - w końcu nigdy nie wiadomo co się może przydać, jak nie mnie, to na sesji zdjęciowej... I w ten sposób zaspokajam moją naturę zbieracza.

Torebki koktajlowe wygrzebane w lumpeksie, rękawiczki róznych długości (bo nigdy nie wiadomo co się przyda), kilka sukienek wciąż z metkami (i kilka z założenia bez metek, bo lumpkowe), kilka par różnokolorowych rajstop i podkolanówek (pani w Calzedonii miala niezły utarg tamtego dnia), szerokie paski oraz masa apaszek i szalików, które kupować zaczęłam masowo aby moja blizna miała ciepło i przytulnie;)
Plus sesyjne ciuchy polowane w lumpkach, czekające na kolejne wyjście na testy i na przeniesienie w miejsce ich nowego zameldowania - spp'ową garderobę bez dna...

Szkoda, że nie mozna założyć schroniska dla bezpańskich ciuszków, butków i dodatków. Byłabym świetna dla nich wychowawczynią - wyporowadzałabym je na spacery, zestawiała z coraz to nowymi rzcezami, aby zawierały nowe znajomości i kochałabym je tak jak kocham całą zawartość mojej czarodziejskiej szafy... Oby przyjęła jak najwięcej w swoje wnętrze - w nagrodę, do pomocy kupię jej kolejne wieszaki, bo jeśli o nie chodzi, to cierpię na ich chroniczny niedobór...


...
...

Czasem mam wrażenie, że posta piszę tylko po to, żeby dodać piosenkę. Bo tę konkretną pragnęłam wam dac do posłuchania od momentu kiedy ją poznałam. Ale postanowiłam dzielnie z nią poczekać do następnego wpisu... Mam nadzieję, że odnajdziecie w niech chociaż połowę tej magii, która mnie zaczarowała...

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Kocham ten ciemno czerwony krawat, ani sie go waz oddawac w jakies spp!!!

Anonimowy pisze...

a ja kocham Ciebie i Twoje wizje :)* i akceptuje Cie z Twoją potrzebą przygarniania ciuchów :D