wtorek, 12 maja 2009

Faceci z promocji.

Pogoda od wczoraj lekko underage (w łopatologicznym tłumaczeniu - nieletnia, czyli zimno i chmurno). Spacery za bardzo przyjemności nie sprawiają, szczególnie gdy nie można założyć ślicznych koturenków, które aż piszczą w kąciku błagając o to, żeby je wyprowadzić. Na szczęście są gazetki, które można w takie dni nałogowo poprzeglądać. A że akurat wyszło nowe Elle...

Okładka pogodna (choć Penelope za tę fotę powinna wytoczyć wydawnictwu proces), edytoriale przemilczę, ciuchów ładnych i drogich (a także drogich i brzydkich) od nasrania. Czyli jak to w Elle. Na czytanie tamtejszych artykułów zwyczajowo się nie nastawiam, jakoś przywykłam do tego, że w gazecie modowej na jakiś powalający artykuł raczej nie natrafię. A tutaj niespodzianka - redakcja postanowiła wyrobić roczną normę interesujących tekstów i w czerwcowym numerze umieściła artykuł o facetach.

No tak. Bo o czym ja bym mogła pisać jak nie o facetach;)

Artykuł traktuje o zaniku męskości w czasach, gdy stereotyp pana i władcy ulega deprecjacji w zawrotnym tępie, a niezależne, znające swoją wartość kobiety otoczone są przez stado 'mężczyzn typu huba'. Facetów nie potrafiących się odnaleźć w czasach, w których kobieta potrzebuje przede wszystkim partnera. Kogoś, kto dorównywałby jej na różnych płaszczyznach życia. A nie 'macho na rozdrożu', którego musiałaby prowadzić za rączkę przez życie...

Przypomniało mi to jedną z traffic talks odbytą z Marianką. Doszłyśmy do wniosku, że kiedyś jednak było łatwiej. Kobieta miała być cichą, dobrze wychowaną istotką - umiejącą grać na fortepianie, śpiewać, haftować i czytać po francusku (i Boże broń cokolwiek innego z cyklu 'po francusku'). I nawet jeśli męża wybierali jej rodzice to i tak było łatwiej - od małego wiedziała, że tak będzie. I czy jej się to podobało, czy nie, jak jagnię na rzeź szła do ołtarza bez większych, zazwyczaj, oporów. Ważne było to, że mąż się nią zaopiekuje, da jej dach nad głową, stadko dzieci i miejsce przy kominku, na którym będzie sobie mogła haftować do końca swych dni.

Teraz jest inaczej. Jest mniej oczywiście. Teraz nastąpiły czasy, w których to przeważają kobiety wyzwolone. Media bombardują kobiety przesłaniami, które mająi taki właśnie wizerunek w nich obudzić i wypchnąć na pierwszy plan. Jednocześnie jednak wciąż lansują mężczyznę jako króla, wodza lub geniusza. I chyba w tym tkwi cały problem.

Bo kobieta wyzwolona byle kasztanem, jemiołem lub burakiem się nie zadowoli. A dupy wołowe chętniej przygruchalyby sobie potulne jagniątka, ochające i achające im na każdym kroku.

Co więc robić?
Ja radzę pamiętać o swojej wartości i nie zadowalać się byle czym. I być dobrej wiary, że prawdziwi faceci nie skończą jak mamuty;)

...
...

Taka mi rozprawa feministyczno-socjologiczna wyszła. Czyli obietnica grafomaństwa wypełniona z nawiązką;) Piosenka dzisiaj mocna. Panie i Panowie - mistrz autopromocji. Marilyn Manson.

środa, 6 maja 2009

Lulaj tukana.

Estoy totalmente de acuerdo con Beatriz... - powinno się ogłosić żałobę narodową po długim weekendzie. Który tak swoją drogą był taki aż żałośnie krótki - cóż... stężeniem miłych chwil z tych kilku dni mogłabym obdzielić parę miesięcy, więc w sumie równowaga zachowana.

O tym, że Ińsko to moje happy place wiedziałam już po ostatnim plenerze. Jednak dopiero ten mi uświadomił ile jeszcze zależy od ludzi - Ci, którzy towarzyszyli mi tym razem byli tym, czego moja pokręcona psychika potrzebowała, aby trochę się rozprasować, rozprostować i wrócić do poprzedniego kształtu. Trzy wspaniałe, kochane modelki, dwóch zajebistych modeli, trójka fotografów (w tym Magda i Konrad - ciepłe myśli w ich stronę za wszystko) no i dziecko-rakieta... I mała chatka w lesie.

Plus stado krwieożerczych komarów;)

Na samo wspomnienie zieleni, zapachu grilla oraz niezliczonych wybuchów śmiechu nie potrafię się nie uśmiechnąć. W Harrym Potterze dla wywołania Patronusa trzeba było się skupić na jakimś szczęśliwym wspomnieniu - ja wspominałabym plener. A patronus przypominałby pewnie olbrzymią muchę...

Cieszy mnie to bardzo też ze względu na to, że wyjazd ten udowodnił, że mimo niektórych zmian towarzysko-uczuciowych nie straciłam czegoś tak dla mnie ważnego. I tak jak w czasie wakacje cieszyłam się z powrotu do domu, w poniedziałek z każdym stukotem pociągu zbliżającym mnie do Wrocławia było coraz smutniej.

Ale będzie co wspominać, gdy nauka do kolokwiów i egzaminów zgnębi mnie do szpiku kości. Wtedy przywołam mojego Patronusa i on osłoni mnie od popadnięcia w sesyjny dołek... No i zawsze pozostaje nadzieja na powtórkę z rozrywki. Oby kiedyś, w niedalekiej przyszłości:)

...
...

Post na wyładowanie wspomnień. Ot taki chicken-talk. Wybaczcie. W następnym poście powróci grafomaństwo;)