środa, 31 grudnia 2008

Be clever - stop thinking...

Czytałam kiedyś pewien artykuł o pewności siebie. Był w nim opisany pewien eksperyment - proszono w nim ludzi o wypisanie 90 rzeczy które w sobie lubią. W 9 minut. Nikt nie dał rady...

Nie dlatego, że brakowało im czasu, że skończyła się kartka, wypisał długopis... Brakowało im pomysłów. Badającemu nie chodziło o wydumane powody za które lubią siebie, mogły to być największe drobnostki. Badającemu chodziło o to, żeby osoby uświadomiły sobie jak wiele w sobie lubią... Wyniki nie były zbyt optymistyczne.

Po przeczytaniu tego artykułu uznałam, że przecież to nic trudnego... 90 rzeczy za które lubi się być sobą. Przecież znam siebie tak długo, wypiszę nawet więcej. Żaden problem. A jednak... Po miesiącu (!! tak, po miesiącu zastanawiania się i spisywania skrzętnie na kartce) naliczyłam 34 rzeczy, za które siebie lubię... Słaby efekt?

Wcale tak nie uważam. Myślę, że całkiem przyzwoity. A zważając na to, że dopiero od jakiegoś czasu czuję się naprawdę świetnie ze sobą, tym kim jestem, jaka jestem i jak wyglądam, mogę powiedzieć, że jestem z tego wyniku dumna...

Teraz pewnie dopisałabym do listy parę dodatkowych cech i może przed dziewięćdziesiątymi urodzinami uzyskałabym wymaganą liczbę... Tylko po co? Ostatnio uznałam, że osiągnęłam taki stan ducha, że nie muszę nikomu niczego udowadniać na siłę. A lepsza chcę być dla samej siebie - rozwijać się, uczyć nowych rzeczy... Dla siebie. Nie dla innych.

Ten blog powstał między innymi także po to - dla mnie, moich myśli. Już sam fakt, że czyta go wyłącznie wąskie grono osób (piszę o tych osobach, które znam, którym sama zaproponowałam aby tu zaglądały, reszcie za uwagę dziękuję i doceniam ich obecność tutaj). Miałam już parę podejść do pisania bloga - za każdym razem nie wytrzymałam dłużej niż 10 postów. Czyli to, że ten dalej istnieje też jest dla mnie swoistym dokonaniem.

Ale nie będzie spoczywania na laurach... W głowie rodzi się za dużo nowego. Gdy trochę podrośnie i nabierze siły wyjdzie do ludzi. Ale na razie trzeba 'przezimować' styczeń. Żeby w lutym ruszyć ze zdwojoną siłą i energią. I znaleźć kolejne powody żeby lubić siebie...

...
...

Zanim piosenka - małe wyjaśnienie co do tytułu... Nie zamierzam od nowego roku przestać myśleć. Nie zrezygnuję dobrowolnie z cechy, która wyróżnia człowieka od zwierząt. Po prostu dzisiaj zobaczyłam ten napis na murze i uznałam, że wbrew przesłaniu które niesie - stymuluje do myślenia. A życzyłabym sobie aby tego bloga czytali tylko Ci, którzy z myślenia korzystają...

czwartek, 25 grudnia 2008

Nasza-Klasa...

Ostatnio spotkałam się z dawną koleżanką z gimnazjum. Po pięciu latach niewidzenia. Po pięciu latach nierozmawiania. Powiem szczerze - po pięciu latach totalnego niezainteresowania. Przynajmniej z mojej strony. Wiedziałam oczywiście, że owa koleżanka chodziła sobie gdzieś po świecie, bardzo możliwe, że czasami nawet nasze ścieżki gdzieś się przecinały. Ale się nie krzyżowały. I muszę przyznać, że nie czułam się z tego powodu jakoś szczególnie nieszczęśliwa...

Najbardziej mnie w tym wszystkim bawi to, że przez trzy lata gimnazjum ja i ta dziewczyna byłyśmy świetnymi kumpelami - razem siedziałyśmy na matematyce (i najprawdopodobniej przez to pokochałam cyferki. Tak, jaram się cyferkami i się tego nie wstydzę;] ), razem uczyłyśmy się grać na gitarze, wspólnie imprezowałyśmy itd. Bardzo żałowałyśmy, że po ukończeniu gimnazjum nie będziemy w jednej klasie, ba! w jednym liceum...

A teraz się widzimy. Nie zmieniła się prawie nic. Twierdzi, że ja także. A jednak jesteśmy zupełnie inne. Nie wiem czemu się do tego nie przyznajemy, gadamy i śmiejemy się jakbyśmy widziały się wczoraj... Ale wszystko jakieś taki rozmyte. Nie pamiętamy imion, zdarzeń, szczegółów...

I pomyśleć, że kiedyś nie wyobrażałam sobie życia bez właściwie całej mojej klasy... A teraz, gdyby nie n-k nie potrafiłabym wymienić wszystkich nazwisk z listy obecności. Jedyne co pamiętam to pojedyncze emocje. Nienawiści, przyjaźnie, pierwsze zauroczenia. Kontaktu z niektórymi osobami nawet mi trochę brakuje. Ale... Wstyd się przyznać, cieszę się, że z większością kontaktu nie utrzymuję... Widać taki ze mnie dziwny typ - nie mam potrzeby oceniania samej siebie po ilości moich znajomych. Wolę mieć kilku naprawdę dobrych.

Tak samo nie lubię Andrzejek, Sylwestra, Walentynek... Wole wyjść pobawić się w każdy inny dzień... Nie lubię komercyjnej otoczki, w jaką te dni są ciasno opakowane. Wiem, że to fajny pretekst, żeby spotkać się z przyjaciółmi i pobawić. Jednak ja wolałabym świętować 'Beatki', 'Elki', 'Majki' (btw od kiedy wiem, że Ma' ma urodziny w Andrzejki, zaczęłam mieć powód do świętowania;) ) i 'Michalinki'. Więcej by się takich świąt znalazło... Świąt własnych, prywatnych. W osobistym kalendarzu.

Mam dzisiaj jakiś taki dzień pełen przemyśleń i wspomnień. Taki pewnego rodzaju remanent w głowie. Końcoworoczny rachunek zysków i strat... I najgorsze jest w tym wszystkim to, że on powstaje samoistnie, mimo że walczę ze sobą, żeby go nie robić. Dlaczego? Bo najnormalniej w świecie się boję. Boję się, że wyjdzie na minus. Że okaże się, że dałam więcej niż otrzymałam w zamian. Od ludzi, którzy na to nie zasługiwali.

Studiowanie ekonomii naprawdę wypacza myślenie... Porównywanie życia do działania gospodarki, przedsiębiorstwa to u mnie od jakiegoś czasu coś normalnego. Zazwyczaj to lubię. Jednak w momencie, kiedy nie potrafię zobaczyć przyszłości, decyzje, które podejmuję mogą prowadzić w dwie strony - ku rozwojowi i ku klęsce. A to co czuję może mnie osłabić albo wzmocnić... Problemów serca ekonomia swoją rozległością nie obejmuje. Ona zakłąda myślenie racjonalne. A ja racjonalna nie jestem, nie byłam i chyba nigdy nie będę. A już dzisiaj o racjonalność mi trudno szczególnie...

Bo dzisiaj mam średni nastrój. Bo bardzo bym chciała, żeby moje myśli były przy mnie, a nie co chwila odlatywały do innego województwa... Zwłaszcza, że nie mają tam czego szukać...

...
...

Mało świątecznie. Piosenka też świąteczna nie będzie.
Czasem myśle, że takie posty bez pozytywnego przesłania powinnam jakoś oznaczać na wstępie. Żebyście od razu przechodzili do piosenki i nie psuli sobie humoru czytaniem efektów mojego dołka (który jest pewnie wynikiem świąt i nadmiaru cukru z sernika w moim krwioobiegu). Tyle, że dzisiaj piosenka też nie będzie wesoła. Więc nie namawiam do słuchania...
Znowu Robbie... To mi się od gimnazjum nie zmieniło ;)

niedziela, 14 grudnia 2008

Magia kina...

W obecnych czasach filmy można mieć na dysku komputera jeszcze zanim na dobre zaczną je grać w Polandii. Można je zgrać na płytkę i oglądać na wypasionych zestawach kina domowego kupionych na promocji w sklepach nie dla idiotów, w sklepach dla skner lub w sklepach, które są na tyle zdesperowane, żeby angażować do reklam człowieka, któremu w życiu nawet fryzura się nie udała (jeśli chodzi o tematykę czerwieni na włosach to niestety jestem zdania, że filozofia keine grenzen nie powinna tutaj znajdować zastosowania;] )... A ja, mimo tych możliwości które daje mi obecna rzeczywistość, wolę oglądać filmy w sali kinowej.

Nie należe do grupy psychopatów popierających stare, kameralne kina i ich niepowtarzalny klimacik. Nie wątpię w jego istnienie, sama mieszkam niedaleko 'klimatycznego' kina Lwów, ale jakoś nie uważam, żeby niewygodne fotele, zapach kiełbasy podwawelskiej unoszący się na sali ani nawet wybuchający głośnik sprawiały, że mój odbiór filmu będzie lepszy niż w multipleksie... Mnie wystarczy, że wejdę do jednej z dziesięciu dostępnych sal (wszystkich identycznych w paskudnie komercyjny i masowy sposób - McCinema, I'm lovin' it) i skupię się na tym, co na ekranie... Mi to naprawdę w zupełności wystarczy.

Według mnie sala kinowa ma w sobie jakąś magiczną siłę polegającą na tym, że na seansie w kinie nawet największy gniot klasy E, F, G itd (:D), wciągnie mnie bardziej, niż gdybym oglądała go w domu. Może to dlatego, że skoro już zapłaciłam za bilet, to podświadomie czuję potrzebę, żeby dobrze się bawić... A może po prostu wielki ekran, dzwięk dolby surround i ciemnośc dookoła sprawia, że po prostu łatwiej mi się stać tego gniota częścią i na chwile myśleć o problemach bohaterów, a zapomnieć o swoich (albo zobaczyć happy end, kiedy przestaję wierzyć w jego istnienie).

Od jakiegoś czasu mam pewną obsesję na punkcie chodzenia do kina... Głównie w czasie wykładów, w porze dnia, w której na sali mogę siedzieć z innymi nielicznymi przybłędami bez ważniejszych rzeczy do roboty. Ale lubię także spędzić całą noc w kinie oglądając kilka filmów pod rząd... Nawet jeśli na drugim filmie siedzenie nie wydaje się już tak wygodne, a trzeci oglądam głównie z otwartmi ustami, bo nie mogę powstrzymać ziewania... Ale i tak później wychodzę zadowolona, naoglądana i radosna, że zaraz wsiąde w samochodzik po śmignę do domku i do łóżka...

Uwielbiam jeździć samochodem po mieście w nocy, kiedy sygnalizacje są wyłączone a na drodze mijam głównie taksówkarzy... Dawno nic mnie tak nie relaksowało jak takie jeżdżenie.

Wyjątkowo długi post mi wyszedł. Wyjątkowo bez morału. Ale dobrze mi się go pisało. Mam nadzieję, że czytanie go, będzie jak oglądanie ciekawego filmu. W kinie.

...
...

Nie wiem czemu tej wokalistki tu jeszcze nie było... I tej piosenki, przy słuchaniu której zawsze mnie ciary przechodzą. Trafność tekstu jak dla mnie genialna. Ale u Skin to nie przypadek. Mucho gusto por todo... Miłego słuchania:)

środa, 3 grudnia 2008

Porządki w głowie

Myśli aż się przelewają w głowie... Jak to było na fizyce? Menis wypukły? Chyba tak. Tyle ich jest, że mało nie wypadną. Czubaty kubeczek normalnie...

W sumie ciekawe co by było, gdyby myśli były czymś materialnym, namacalnym jak np. ziarenka piasku... Czy wysypywałyby się nam z głowy przy każdych przechylaniu głowy na boki? A każdy z nadmiarem myśli pozostawiałby spacerując ślad w postaci cienkiej ścieżki na chodniku... Po paru dniach pewnie ulice zaczęłyby przypominać pustynię. Pustynię zagubionych myśli...

Niektórych myśli nie chcę się pozbywać, moich pomysłów chociażby. Chcę je zrealizować, jak najszybciej i jak najlepiej. Bo zbyt wiele ostatnio dostrzegam inspiracji dookoła siebie. Za bardzo mnie ciągnie do mojego kuferka w kolorze nieba...

Są jednak też inni mieszkańcy mojej głowy... Ich chętnie bym wyeksmitowała. Wprosili się bez zaproszenia, zaśmiecili, zepsuli, zgasili światło. I siedzą tak cicho, cichuteńko czekając tylko na jakiś gorszy dzień, na sekundę nieuwagi, uchyloną furtkę w pozytywnym myśleniu. I wtedy nie jest fajnie...

Chociaż przyznam, że jak już wiem, że gdzieś się tam czają, gotowe do ataku, potrafię z nimi lepiej walczyć. Dzisiaj np. walczyłam zakupami i 'wymalowywaniem' emocji. Dalej walczę, ale jestem dziwnie spokojna o to, że wygram. Bo dlaczego nie?

Bo nie walczą osoby słabe. One wolą marudzić i użalać się nad swoim złym losem. Ja już jakiś czas temu postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby taką osobą nie zostać. I chociaż czasami przegrywam drobne potyczki, to wiem, że wynik wojny jest niezaprzeczalny. Bo ja tak postanowiłam. A jakby na to nie patrzeć - to ja rządzę w mojej głowie.

...
...

Kolejny post, potrzebny do oczyszczenia głowy z myśli... Tym, którzy go czytają wynagrodzę cierpliwość wrzucając tu kolejną piosenkę. Dawka pozytywnej energii dla walczących z samym sobą.

sobota, 22 listopada 2008

Mas/Menos + .... + que

Na hiszpańskim powtórka stopniowania. Coś jest większe, lepsze, piękniejsze. Z kolei co innego jest najgorsze. Czasami tylko podobne, takie samo...

Czy robienie porównań w życiu jest dobre? Stawianie koło siebie dwóch różnych zdarzeń, miejsc, rzecz lub osób i osądzanie, która jest lepsza, czasami bez konkretnego argumentu, bez powodu. Osąd czysto subiektywny. Bo przepuszczony przez filtr naszych przeżyć, tego co już poznaliśmy...

Czy coś, co jest nowe może być z założenia złe? Czy powinniśmy się uprzedzać do kogoś, kogo nie znamy, tylko dlatego, że jest inny niż powinien być według nas i naszego doświadczenia?

A może powinniśmy spróbować i się przełamać. I zobaczyć, dotknąć, poczuć coś innego. Żeby dokonywane w przyszłości porównania były dokładniejsze, bardziej przemyślane i chociaż odrobinę bardziej racjonalne...

Bo twierdzenie, że np. jakiś zapach jest najpiękniejszy, w momencie kiedy znamy tylko kilka, to byłaby pewna hipokryzja... Wiem, że nie da się poznać wszystkich zapachów... Ale chyba powinniśmy o tym pamiętać i nie osądzać pochopnie.

Bo w tym całym porównywaniu chodzi chyba o to, żeby dawać szansę. Sprawdzić, spróbować, odczuć choć odrobinę. I wtedy dopiero zdecydować co bardziej lubimy. Do porównania trzeba mieć po prostu jakieś podstawy.

...
...

I piosenka. nie lepsza i nie gorsza od innych. Bo każda jest wyjątkowa. I każdą uwielbiam za coś innego.

czwartek, 13 listopada 2008

Sucker love...

Impuls elektryczny ma dwojaką naturę. Potrafi poruszyć serce, które przestało bić. Potrafi także to serce niespodziewanie zatrzymać... W przypadku prądu zależy to od natężenia, napięcia, dawki lub odrobiny szczęścia. A od czego zależą efekty naszych impulsywnych zachowań na inne osoby?

Bo czasami, gdy robimy coś szybko i bez przemyślenia, sprawiamy że inni na tym cierpią... Najczęściej nie robimy tego rozmyślnie. Zazwyczaj chodzi nam o to, by ulżyć choć trochę sobie i swoim uczuciom.

Mówiąc porównaniami przerzucamy piłeczkę do przeciwnika. Pozbywamy się problemu obarczając nim innych. I już nie obchodzi nas za bardzo co oni zrobią, jak zagrają. Czy będą mieli siłę chociażby zmierzyć się z odbiciem piłeczki.

Nie podoba mi się mój obecny nastrój. Nie podobają mi się nieczyste zagrania. Nie podoba mi się sposób, w jaki ten impuls mnie przeszył. Gdyby wyszedł z gniazdka elektrycznego pewnie doznałabym niezłego porażenia. Ale i takie sprawy idzie przeżyć.

Jutro przede mną ciężki poranek. Mam nadzieję, że później tendencja nastroju będzie tylko wzrostowa. A jutro dołek zostanie zasypany.

Bo nie warto. Nie warto.

...
...

Nie wiem czy to ja się pogubiłam, czy cudze zagubienie przeszło na mnie. Bo ono jest niesamowicie zaraźliwe. A ja ciągle nie znalazłam na nie lekarstwa. Potrafię jedynie zwalczać objawy. Mniej lub bardziej skutecznie.

wtorek, 11 listopada 2008

Popioły.

Człowiek najbezpieczniej czuje się w otoczeniu, które dobrze zna, do którego jest przyzwyczajony. Wśród ludzi, którym ufa i których zna na tyle żeby nie martwić się o przyszłość.

Chyba każdy z nas chciałby żyć w takim świecie, w którym każde potencjalne niebezpieczeństwo jest znane i da się go unikać. W świecie, w którego kształty, faktury, kolory, zapachy i nastroje znamy na wyrywki...

Niestety takiego świata nie ma. A to wszystko przez zmiany.

Zmiana jest pewnym zaburzeniem znanej nam rzeczywistości. Na tyle trwałym i silnym, że jej wystąpienie odczuwamy często już zawsze. Zmiana odkształca bańkę bezpieczeństwa, w której staramy się żyć. Zmienia świat na tyle, by nie był już taki sam, jednocześnie nie naginając go do momentu, w którym mógłby się doszczętnie zawalić, pęknąć, jak to robią mydlane bańki.

Chcielibyśmy, aby każda zmiana wychodziła na lepsze. Czasami sami prowokujemy ich wystąpienie szczerze wierząc, że dzięki nim nastąpi progres. W końcu gdyby nie zmiany pewnie nigdy nie wyszlibyśmy z jaskiń...

Nie wierzę w zmiany 'na gorsze'. W zmiany 'na lepsze' też nie. Ja wyznaję zasadę, że zmiany są na 'inne'. Na nowe. A to, jakie owe 'nowe' będzie, zależy tylko i wyłącznie od nas...

Bo prawda jest taka, że najlepiej uczą wyłącznie własne błędy. Cudze nakierowują na właściwą drogę, ale póki sami się nie sparzymy, nie zrozumiemy przed czym właściwie jesteśmy ostrzegani...

Ludzie także się zmieniają. Jedni szybciej, inni bardziej opornie, ale się zmieniają. Chciałabym wierzyć, że niektóre zmiany są szczere i trwałe... Ale żeby uwierzyć, żeby zaufać w prawdziwość tego, co się widzi, potrzeba czasu. Bo on najlepiej leczy rany i pozwala się przystosować do tego co nowe. Dzięki niemu, możemy oswoić niepewność i stawić jej czoła z jeszcze większą wewnętrzną siłą. I odrodzić się jak feniks z popiołów.

...
...

Długo myślałam co tu wrzucić. Po głowie chodziły trzy piosenki. Ale jedna ostatnio chodzi najuporczywiej. Jak cień, o którym w niej mowa.

czwartek, 6 listopada 2008

blogoholism

Przypomniał mi się ostatnio mój temat z ustnej matury z angielskiego... The good and the bad addictions. Już wtedy, kiedy miałam kilka minut na przygotowanie wypowiedzi coś w mojej głowie krzyczało - what the fuck the good addiction is?!

Wtedy, na potrzeby sytuacji wymyśliłam kilka przykładów. Ale i tak wszystko podsumowałam zdaniem, że wszystko w dużych ilościach jest dla nas szkodliwe...

Od kilku dni zastanawiam się nad tym czy naprawdę nie istnieją 'dobre' uzależnienia. I wymyśliłam. Każdy z nas od urodzenia ma je w sobie, tyle, że z wiekiem je w sobie zwalczamy - na rzecz uzależnień sensu stricte. Nałogów, które wpływają na nas destrukcyjnie, przejmując nad nami władzę i uzależniając od siebie to co robimy...

Czy ja jestem uzależniona? Oczywiście... Od kupowania kosmetyków, od internetu, od kofeiny...

Ale miało być o tych dobrych... Doszłam do wniosku, że gdyby każdy z nas miał wrodzone uzależnienie od bycia dobrym człowiekiem wiele problemów zniknęłoby z tego świata... Bo czy uzależnienie od bycia dobrym dla drugiego człowieka może przynieść szkodę? (no dobra - jeżeli ten człowiek tego nie chce... ale chyba większość z nas lubi dostawać ciepło z otoczenia, a o przypadkach ekstremalnych rozwodzić się nie będę).

Gdyby uznało się słowo potrzeba i uzależnienie za bliskoznaczne to chyba nie zgadzam się z panem Maslow'em (to ten od piramidki potrzeb). Według niego jeżeli nie zaspokoimy potrzeb najniższych, jak głód albo zmęczenie, to nie odczuwamy tych wyższego rzędu. Do której kategroii zaliczamy potrzebę kochania i bycia kochanym?

Z ćwiczeń pamiętam, że w piramidce była wysoko... Więc dlaczego zakochani nie jedzą, nie śpią ba! prawie nei oddychają, tylko żyją miłością? A ci, którym źle w samotności, nie mają siły nawet myśleć o podstawowych funkcjach życiowych?

Pan Maslow albo był pustelnikiem, żyjącym z dala od miłości, albo całe życie był szczęsliwie zakochany... Na szczęście jego teoria została ulepszona przez innych;)

...
...

Wiem, że te moje myśli czasem mogą mieć sens tylko dla mnie;) A z moimi teoriami możecie się nie zgadzać. Ale po to mam tego bloga, żeby mimo wszystko je z siebie wylewać. Bo od tego chyba też jestem uzależniona... A jako nagrodę za wytrwałość w czytaniu jak zawsze piosenka. Jedna z tych uzależniających;)

poniedziałek, 3 listopada 2008

Dog in the fog.

Czasem myślę, że mam wpływ na pogodę... Ot taki mały przejaw megalomanii. Przeświadczenie o tym, że jeżeli kumuluję w sobie silne uczucia to potrafią one odbijać się na tym, co za oknem...

Przykład? Hmm.. Kilku byłych chłopaków temu. Lato. Gorąco. Niebo bezchmurne. Słońce grzeje tak, że trudno wytrzymać. A ja baaaardzo zła. Na byłego faceta... Zabawne jak na bezchmurnym niebie nagle rozpętała się burza. Z gradobiciem. Akurat kiedy mój szanowny były facet był na basenie...

Zdaję sobie sprawę, że napewno jest to racjonalnie wytłumaczalne zjawisko. Ale wierzyć będę inaczej. Dla własnej satysfakcji.

Bo nie pamiętam ile razy wracałam do domu smutna i gdy tylko wchodziłam do mojej bramy zaczynało lać... A gdy walczyłam sama ze sobą o lepszy nastrój, zasypując kolejny dołek, słońce wychodziło zza chmur (mimo, że pan Kret i reszta jedynkowych pogodynek usilnie próbowali mi wmówić, że to jest niemożliwe, ponieważ 'niż... bla bla.. front atmosferyczny... tiruriru... opadające ciśnienie... bla bla bla... i opady.').

A od wczoraj Wrocław jest we mgle. Wiem, że to zapowiadali. Ale i tak czuję, że pojawiła się nieprzypadkowo. Akurat teraz. Nie tydzień temu i nie za miesiąc. Swoje pojawienie się idealnie zgrała z moim nastrojem.

Lubię mgłę. Jest w niej pewna magia. I zawsze prowokuje do myślenia... Chociażby z racji szukania drogi. Bo nasze życie to jedno wielkie szukanie czegoś we mgle...

No i moja kochana Scarlett O'Hara śniła o mgle... A gdy sen się spełnił wypowiedziała jedno z moich bardziej lubianych zdań - 'Nię będę o tym dzisiaj myśleć, bo zwariuję. Pomyślę o tym jutro'.

Bo jutro mgły może już nie być. Znowu wyjdzie słońce i już nie będzie zagubienia. Będzie pewność. Że ścieżka wybrana we mgle była ta właściwą...

...
...

Kolejna piosenka, którą kocham. Za całokształt. Za melodię, uczucie włożone w wykonanie, tekst i tęsknotę wlaną w każdy jej wers. Wrzucam nie dlatego, że dzisiaj mam zły nastrój i się z nią utożsamiam. Nastrój jest dobry. A piosenka ląduje tu, bo nie wyobrażam sobie tego bloga bez niej.

poniedziałek, 27 października 2008

Salty air.

Dzień mijał miło. Nawet bardzo miło. Aż do momentu, gdy usłyszałam pewne zdanie. A może dwa? Nie pamiętam... Po pierwszym tak mnie zmroziło, że pozostałe się ode mnie odbijały jak od ściany.

I minął dobry nastrój wywołany zabawnymi wypadkami na wykładzie, kupieniem oficerek idealnych i obejrzeniem przezabawnej komedii braci Cohen. Może nie minął... Został zdominowany przez wściekłość.

Nawet nie wiem do końca na kogo bardziej jestem zła. Chyba na siebie.

Ale to minie. Za parę godzin będzie po kryzysie. A rano obudzę się z nastrojem te kiero. I z szacunkiem dla samej siebie. Bo zawsze go miałam i nie mam zamiaru się go pozbywać. A to, że niektórzy mają więcej szczęścia niż rozumu (i za grosz honoru gratis), nie powinno mnie interesować...

I jeszcze jedno. Ostatnie z moich przemyśleń z zatłoczonego tramwaju. Trzeba być odrobinę egoistą. W związku również.

A najbardziej bawi mnie to, że ja takim egoistą być potrafię. Nawet całkiem skutecznie. Tylko zapominam o tym momentalnie, kiedy tylko się z kimś wiążę. A nie powinnam.

Dobra koniec tej verbal diarhorrea. A raczej mental.
Było, minęło. Nie pierwsze i nie ostatnie.

...
...

Tym razem bardziej o tekst chodzi. Bo dzisiaj coś pękło. I nie będę tego sklejać. Tak będzie o wiele lepiej.

niedziela, 26 października 2008

Nuta serca, głowy i głębi.

Zakochałam się. Z wzajemnością. Co chwila mi się to zdarza...

Zakochuję się w przedmiotach, ciuchach, miejscach, zapachach, dźwiękach... Rzadziej w ludziach, ale i to mi się czasami przydarza;)

Taka miłość od pierwszego ..., i tutaj już zależnie od okoliczności.

Na przykład wczoraj zakochałam się w perfumach. Od pierwszego powąchania. Póki co zadowalam się ich próbką, ale już wiem, że do końca tygodnia nie wytrzymam i pobiegnę je kupić. Bo przecież one są moje. Od momentu kiedy tylko projektant zapachów je wymyślił były moje;)

I tak samo było z moimi butkami, biżuterią, kosmetykami i plakietką, którą ostatnio kupiłam... (Boys are stupid. Throw rocks at them. - jak ja mogłam jej nie pokochać;] ). Tak też jest z muzyką, jedzeniem i miejscami, w których lubię bywać. Po prostu, niektóre rzeczy wyzwalają we mnie nastrój 'te kiero'. I musiałabym je ciężko przedawkować, żeby mi się znudziły.

Czasami tak po prostu jest. Że czujemy z czymś więź jakby zostało stworzone specjalnie dla nas. Tyle, że plusem takiej miłości jest to, że są właściwie nei ma szans, aby przedmiot zawiódł nas i nasze zaufanie...

Z ludźmi jest trudniej. Są skonstruowani inaczej, potrafią stwarzać pozory. I tworzyć różne wizje siebie...

Na szczęście, poznałam w moim życiu kilka takich osób (tak moje kochane, to o was;) ), które kochałam od zawsze, po prostu musiałam je poznać, aby sobie to uświadomić...

Osoby, które potrafiły zaufać na tyle, żeby pozwolić mi na sobie uczyć się makijaży; do których w czasie snu podświadomie się przytulam; bez których studiowanie nie miałoby już takiego sensu i nie sprawiałoby tyle radości; które znam bardzo krótko, a już opiekują się mną, kiedy tego potrzebuję... Osoby, które znają moje najgorsze wady, a mimo wszystko jeszcze ze mną rozmawiają;) Osoby, którym dałam adres tego bloga osobiście...

Ot taki mi post pochwalny wyszedł.. Może to wina tych perfum? Po prostu nastrój te kiero od rana jest. I dobrze. Niech bywa jak najczęściej.

...
...

Piosenka otrzymana w linku. Ale się spodobała. I teraz pomieszka na moim blogu. Niech się czuje jak w domu.

środa, 22 października 2008

Entliczek, pentliczek, mentliczek...

O oksytocynie dzisiaj nie będzie. A przynajmniej nie wprost, bo fakt, że się wydziela, szaleje po krwioobiegu i robi z nami (a przynajmniej ze mną) co chce, jest niezaprzeczalny...

O gdybaniu będzie. O tym, jak czasami człowiek potrafi sobie coś uparcie wmówić przez samo myślenie o tym... Odczytując błędnie słowo, gest lub błysk w oku o taki stan nie trudno (razem? osobno? ;] ).

A już ja, z racji mojego pokrętnego myślenia, gdybam za dużo i za często. Robię z igły widły na zawołanie - idealne na ogłoszenie do gazety lub na produkt w telezakupach. Za jedyne Bóg zapłać. Plus VAT.

Szczerze mówiąc, bardzo chciałabym sobie nie dorabiać tych wszystkich teorii w głowie. Nie w takich ilościach. Ale co zrobić? Jedyne co mogę, to próbować z tym walczyć. A wiadomo, że walka z samym sobą jest chyba najtrudniejsza...

Ania Dąbrowska śpiewa "Smutek mam we krwi"... Myślicie, że to od tego? Od tego, że w głowie widzi za dużo furtek i możliwości? Które, jak się poźniej okazuje, prowadzą donikąd, lub klucz do ich otworzenia ma od początku ktoś inny...

Cóż... Widać jesień to już taka pora roku, że moje gdybanie jest włączone na najwyższe obroty. Ale obiecuję, że tym razem będę starała się, żeby gdybanie nie przejęło nade mną władzy...

...
...

Piosenka, która mi się podoba. Mimo, że niektórzy twierdzą, że nie powinna. Bo to "piosenka na inny typ kobiet". Wspominałam już, że nie lubię, kiedy ludzie, którzy mnie właściwie nie znają, wypowiadają się na mój temat?

poniedziałek, 20 października 2008

Chiński symbol ryzyka.

Wierzycie w znaki?

W wydarzenia całkiem niepowiązane z niektórymi sprawami, ale dające do myślenia. Prowokujące do zastanowienia się nad tym czy napewno postępujemy właściwie...

Na przykład tramwaj, który psuje się w momencie, kiedy jedziemy na rozmowę o pracę. Pracę potencjalnie idealną, a która okaże się męczarnią. I gdybyśmy tylko nie przebiegli kilku przystanków żeby zdążyć na spotkanie z pracodawcą, nigdy byśmy jej nie dostali. I byli szczęśliwsi...

Najczęściej takie znaki dostrzega się już po fakcie. Wtedy stają się tak oczywiste, jakby ktoś dopisał przy nich kilka wielkich, czerwonych wykrzykników...

Najśmieszniejsze jest to, że wykrzykniki są tam cały czas. Ale my, w swoim uporze i przeświadczeniu o naszej nieomylności - nieomylności intuicji i uczuć, ignorujemy je albo bagatelizujemy. Jak ta blondynka, która zderza się z murem, mając przy tym pretensje, że przecież trąbiła...

Chciałabym potrafić czytać takie znaki. I odróżniać je od zwykłych przypadków wywoływanych przez tego mojego ulubionego epsilona;)

...
...

Plus kolejna piosenka, która trafiła do mnie od razu. I to była miłość od pierwszego usłyszenia. Nie efekt działania oksytocyny... Ale o tym więcej w następnym poście, jeśli się odpowiednio słowa ułożą:)

niedziela, 12 października 2008

Karnawał w Wenecji...

Są trzy rodzaje prawdy: cała prawda, tyż prawda i gówno prawda...

Krytyka, o ile prawdziwa, też ma takie trzy wcielenia. A to, jak ją zaklasyfikujemy zależy od naszej subiektywnej oceny.

Bo gdy krytykuje autorytet, to nawet jeżeli się myli, łatwiej uznajemy jego rację, niż gdy robi to laik. Przynajmniej ja tak mam. A ja mam ogromny problem z przyjmowaniem krytyki. Szczególnie tej niczym nie podpartej.

Bo są na tym świecie osoby, które nie dość, że się nie boją, to jeszcze potrafią skrytykować konstruktywnie. Najczęściej są to przyjaciele, osoby które mnie znają na tyle, żeby wiedzieć, że potrafię z drobnej igły zrobić niemałe widły;) I że bez marudzenia nie byłabym tą samą Agatą.

Dzisiaj wymyśliłam, że w kategorii hobby powinnam sobie wpisywać - cynizm, sarkazm, orgazm... A potem odbyłam pewną rozmowę z morałem.

Jakim morałem? Otóż takim, że czasem trzeba założyć maskę.

Fajnie być zawsze sobą, ale lepiej być sobą wśród osób życzliwych. Bo nigdy nie wiadomo, komu się nie spodoba nasze spojrzenie, gest lub słowo...

Morał na tyle ważny, że mam silne postanowienie, aby zastosować go w życiu. Szczególnie w niektórych przypadkach. A że morał powstał na podstawie doświadczeń własnych tej tajemniczej postaci, to tym bardziej doceniam jej radę i przyjmuję konstruktywną krytykę w sposób dla mnie nadspodziewanie pokorny.

W końcu nie trzeba się przyjaźnić ze wszystkimi... Ale w niektórych lepiej sobie wrogów nie robić.

...
...

Mimo tego co napisałam wyżej nie zamierzam nagle stać się uosobieniem 'posłodzonego kurwa miodu. i polukrowanego' [Maja - to dla Ciebie;)]. A piosenka? Cover Michaela Jacksona. Alien Ant Farm. Lubię. Nie poradzę. Gosi Andrzejewicz tutaj nie zaznacie;)

środa, 8 października 2008

Anty-drętwy post:)

Raz się żyje. Dzisiaj będzie blogowa rozpusta. Dwa posty (jak narazie, miejmy nadzieję, że to zaspokoi mój głód postów na dzisiaj;] ).

A o czym dzisiejszy post numer dwa? A o tym, jak niespodziewanie świat potrafi sprowokować do uśmiechu.

Mimo, że ostatnio średnio się wysypiam i przez to miewam rano zły humor, dzisiaj obudziłam się jakaś niesamowicie spokojna i radosna. Może za sprawą słońca za oknem, a może dlatego, że po wczorajszym, wieczornym bólu głowy nie było najmniejszego śladu. Tak czy inaczej, uśmiech na wejście (a raczej - wyjście. Z łóżka.) był.

Jako, że moja uczelnia zafundowała mi plan zajęć iście wieczorowy, pokorzystałam z tego danego mi porannego czasu. Nie muszę dodawać, że w sposób dla mnie zupełnie charakterystyczny (dla mnie w dobrym nastroju of course) - kawusia, malowanie paznokci (tym razem intensywny kobalt) i słuchanie głośno muzyki połączone ze śpiewaniem i skakaniem po całym domu w wielkich, fioletowych kapciach;]

Humor miałam na tyle dobry, że w przypływie wiary we własne możliwości postanowiłam wybrać się na uczelnię na obcasach....

O. I tu się zaczynają schody. Bo jako, że jest mnie 1,8 metra bierzącego, to rzadko zakładam moje obcasy. I zazwyczaj kiedy to zrobie, nawet na krótkich dystansach, szybko tego żałuję.

W jedną stronę poszło gładko. Z powrotem było już gorzej, bo musiałam po drodze do domu kupić 1,5l wodę. Dla Agaty w normalnym obuwiu nie byłby to najmniejszy problem.. Dla Agaty w szpilkach było to karkołomne wyzwanie...

I kiedy tak szłam, obładowana, zmęczona, wkurzona na siebie i - nie oszukujmy się - coraz mniej zadowolona dniem, naprzeciwko mnie na chodniku pojawiło się dwóch panów. Panów, którzy od parunastu metrów o coś się spierali. Kiedy podeszłam do nich na taką odległość, że słyszałam o czym rozmawiają, nie mogłam się nie uśmiechnąć...

Rozmawiali o tym, któremu się bardziej podoba ta pani, która idzie chodnikiem (ja! ja! ja! :D ) i który z nich ma większe prawo na mnie patrzeć... Obaj się przy tym niesamowicie sympatycznie i rozbrajająco uśmiechali...

I w ten sposób świat sprowokował mnie do uśmiechu. Uśmiechałam się przez całą pozostałą drogę do domu. Nie muszę chyba dodawać, że od razu zapomniałam o tym, jak bardzo chodniki są nierówne i jak bardzo bolą mnie łydki. Co więcej - obiecałam sobie, że częściej muszę wychodzić gdzieś w obcasach...

...
...

I piosenka, przez którą 'obskakałam' dzisiaj całe mieszkanie parę razy... Pamiętam, że była hitem kiedy byłam w podstawówce... Jak teraz pomyślę do czego się bawiłam w młodości, to już teraz rozumiem, skąd się taka potrzaskana na tym świecie wziełam;)

Ciesz się życiem i unikaj Joy'a

Wakacje wyrobiły we mnie pewien denerwujący nawyk.. Z braku czegoś ambitnego do roboty, zabrałam się za masowe przeglądanie babskich gazet. A że na polskim rynku prasowym jest masa tytułów maglujących ten sam temat na milion różnych sposobów, to zajęcie na przynajmniej parę godzin miałam zagwarantowane.

Szczególnie w podróży. Bo ja wywodzę się z tej grupy podróżników, która jeśli nie siedzi na swoim miejscu obładowana makulaturą i okablowana przez sprzęt grający, jest bardzo ale to bardzo nieszczęśliwym podróżnikiem;)

Wakacje dobiegły końca, a ja dalej kupuję gazety. Mimo, że obiecywałam sobie jednej z nich już do rąk nie brać...

Joy - bo o nim mowa, reklamowany jako 'najtańszy ekskluzywny miesięcznik dla kobiet' jest jedną z gorszych gazet w Polandii. Wypowiadam się głównie o jego części modowo-urodowej, chociaż pozostała jego część wywołuje we mnie politowanie.

Ale skupmy się na tym co doprowadziło mnie do ostateczności...

Jak wiadomo, w numerach jesiennych wszystkich gazet aspirujących do roli modowych doradców pojawiają się całe masy porad w stylu 'jak przemycić najnowsze trendy do swojego życia'. Obawiam się, że słuchając porad Joy'a nasze życie zakończymy zabici śmiechem przez kogoś, kto będzie miał pecha spotkać nas na ulicy...

Październikowe wydanie, nie chcąc pozostać w tyle za konkurencją i w przystępny sposób opisać trendy makijażowe, spróbował zainspirować się pokazami mody, tworząc kolekcję make up'ów dla czytelniczek. Zastanawia mnie dlaczego jako gratisu do gazety nie dodali miednicy albo wiadra...

Nie wiem kto tworzył te makijaże, ale podejrzewam, że nie widział na oczy tych, którymi miał się inspirować. Ale może, żeby nie być gołosłowną, podeprę się zdjęciami (nie ma co, postarałam się przy tym poście;] )




Pierwszy makijaż w artykule.. I już pojawia się pytanie - co wypalili autorzy? I czy to jest aby napewno legalne...

No chyba, że to jakaś forma quizu. Znajdź 20 szczegółów którymi różnią się te makijaże... Poziom trudności porównywalny z poziomem całego pisma.

Ale w swej wyrozumiałości przechodzę dalej, może jakaś pomyłka przy edycji.. Może dalej będzie lepiej...



A tam - psikus... Specjalnie dodaję zbliżenie żeby pokazać jak bardzo autorzy kpią z czytelniczek. Ja osobiście czuję się obrażona. Dlaczego?

Czerwone usta. Niby ok. Patrzę na miniaturkę, a ona krzyczy do mnie 'to nie o to chodziło!'. Bo czy aż tak trudno zauważyć, że makijażystom Phillipa Lima chodziło o oryginalnie zaakcentowane brwi?

Matko, tatko, babko...

Przygotowałam resztę zdjęć z tego żenującego artykułu... Myslę, że komentarz jest zbędny.




A jednak skomentuję... Ładne przydymione oko, ale na zdjęciu z pokazu mody to nie kolor czarny idzie na całość... No chyba, że się nie znam na kolorach - dla mnie to jest granatowy...




Jaki z tego morał? Ciesz się życiem. Bez Joya.

...
...

Miałam uczcić masakrę w Joy'u minutą ciszy... Poranione makijaże byłyby mi wdzięczne.
Ale lubię ten piosenkowy kącik. Więc piosenka będzie. Taneczna i radosna. Tak dla odmiany;)


wtorek, 7 października 2008

Wieczność, co krótko trwa...

Dzisiaj post wyjątkowo gorzki, więc bez cukiernicy nie zabierać się za czytanie.

Nigdy. Nic. Nikt. Zawsze.

Ile razy dziennie wymawiamy te słowa. Szczerze wierząc w ich znaczenie...

W błahych sprawach zazwyczaj dotrzymujemy słowa.. Jednak kilka dni temu uświadomiłam sobie, jak bardzo prawdziwe jest zdanie 'Nigdy nie mów nigdy'. Należałoby na podstawie tego zdania stworzyć jakiś mini kodeks. O każdym z tych słów.

Najbardziej bawi mnie ta naiwność, z jaką wierzymy w te słowa... Sama już nie potrafię policzyć ile razy, z pełnym przekonaniem wyznawałam komuś, że 'Nigdy, nic, z nikim. I że tak już na zawsze.'. Aż dziwne, że nie dodawałam do tego 'Tak mi dopomóż Panie Boże wszechmogący... Amen'.

Chociaż może wtedy dałoby to jakiś oczekiwany i pożądany skutek.

Bo prawda jest taka. Że mało jest prawdziwych nieskończoności i wieczności. Można mówić, że kosmos jest nieskończony, ale ciągle pozostanie pytanie, czy naprawdę tak jest, czy po prostu my, w swojej niedoskonałości, nie skonstruowaliśmy jeszcze na tyle precyzyjnych urządzeń, aby jego kres dostrzec...

Pewien mądry człowiek o oryginalnej fryzurze opisał kiedyś teorię względności... Myślę, że tych słów ona również dotyka...

Nigdy nie wiemy napewno co nam się przydarzy, kogo spotkamy na swojej drodze ani jak zareagujemy na to, co podsunie nam los. Dlatego tak często możemy usłyszeć od innych 'Ale przecież kiedyś....' - i tutaj masę pretensji o to co powiedzieliśmy, a w co już sami nie wierzymy.

Bo prawda jest taka. Że ciągle dowiadujemy się czegoś nowego. Nie tyle o świecie ale o sobie. O innych czasami też.. Nie zawsze nam się to musi podobać, ale zmieniamy się. I niedawne zawsze przemienia się w nigdy.

Bo przecież nie można cały czas stać w miejscu. Zawsze trzeba iść do przodu. I nigdy nie przestawać.

Cóż za ironia losu.

I na koniec pytanie. Temat ten nurtuje mnie niesamowicie, więc jeżeli ktokolwiek zna odpowiedź to proszę o jej udzielenie. Kiedy wypada sezon zbioru buraków? ;)

...
...

Z pozdrowieniami dla wszystkich, którzy mnie znają na tyle, żeby potrafić wymienić przynajmniej pięć moich wad i dalej chcieć ze mną rozmawiać;) Piosenka, którą lubię za kilka ostatnich wersów.



'I am yellow, you are blue. Together we create green. But if you feel just blue don’t wanna changing you. I’ll keep my yellow pure and I will go'.

sobota, 4 października 2008

Hossa i bessa uczuć.

Zaczęły się studia, zaczęło się czytanie mądrych książek. A najdziwniejsze w tym jest to, że mój stan ducha sprawia, że treści czysto ekonomiczne zyskują w mojej głowie drugie znaczenie...

Kilka dni temu wypowiedź profesora od Rachunku Kosztów na temat podatków zaowocowała postem o optymistach. Dzisiaj natomiast będzie o podręczniku do przedmiotu Modelowanie danych finansowych i badanie koniunktury (wiem, brzmi boleśnie i bardzo matematycznie - takie właśnie jest, ale cóż widać jestem zboczona. Noszę kalkulator inżynierski w torebce, kręcą mnie greckie literki, a zadania matematyczne potrafię rozwiązywać jak najlepszą krzyżówkę).

Wracając do czytanej przeze mnie książki, trafiłam w niej na pewne, mało odkrywcze zdanie, które według mnie łatwo przełożyć z dziedziny ekonomii na nasze życie. Zdanie lakoniczne, aczkolwiek genialne w swojej prostocie - "...klasyczny cykl koniunktury obejmuje cztery fazy. (...) kryzys, depresja, ożywienie i rozkwit."

I jak tu się nie zgodzić?

Chociażby w kwestii związków. Nie będę się nawet posługiwać przykładami.. Stałe czytelniczki tego bloga znają po kilka historii, które można w ten sposób podsumować;) A nowi czytelnicy, jeżeli tacy się pojawią? Napewno znajdziecie jakieś przykłady z waszego życia.

Autor (tak by the way, właściciel najbardziej czerstwego poczucia humoru z jakim miałam styczność), w swojej pracy pisze także o metodach wyznaczania trendów koniunktury, obliczania różnorodnych wskaźników i interpretowaniu ich.. Tylko, że tak jak w gospodarce, w życiu wszystkie wyliczenia i prognozy nie zawsze się sprawdzają (odsyłam do posta pt. Epsilon-Day ;) ). W trakcie trwania cyklu występują różne, często nieprzewidywalne (a nawet określane jako katastroficzne) odchylenia od przewidywanego stanu...

W gospodarce martwią się tym ekonomiści. Ale zwykłego człowieka mało obchodzi niepokojące osłabianie się dolara w stosunku do złotówki (bo nawet, jeżeli o tym słyszał, to póki zamiast w portfelu nie musi wozić swoich pieniędzy taczką, to się tym zbytnio nie przejmuje), jego bardziej obchodzą wzrosty i załamania w jego życiu.

Gdyby ktoś wymyślił indeks opisujący stan duszy. Taki WIG20 nastroju. Czy jego wahania nie byłyby podobne do wykresu dziennych zmian powyższego? Tyle, że giełda działa od 9 do 15...

A z własnego życia mamy relację live bez możliwości zmiany programu na inny.

Kończąc (bo post się robi przydługi nawet dla mnie), życzę każdemu, kto przeczyta moje słowa i cokolwiek z nich zrozumie, aby trend jego życia szedł zawsze w górę. Aby bezbłędnie prognozował nadchodzące kryzysy, jak najszybciej pokonywał depresje, czerpał jak najwięcej z momentów ożywienia i aby każdy rozkwit był coraz piękniejszy i dłuższy:)

...
...

Lubie jedynie dwie piosenki Jamesa Blunta. To jest jedna z nich. A dlaczego tym razem ona? Bo akurat życiowy epsilon w postaci opcji shuffle w Winampie sprawił, że właśnie sączy się z moich głośników.

piątek, 3 października 2008

Duże dzieci, czy mali dorośli?

Gorąca kawa i olejek o aromacie śliwki (nigdy nie wąchałam śliwek, ale coś mi mówi, że koło śliwki on nawet nie leżał - tak czy inaczej, pachnie ślicznie) w kominku zapachowym. No i słońce za oknem. Nawet kiedy jest zimno i wieje wiatr, to jeśli tylko słonko wystawi swoją złotą buzię zza chmur, od razu robię się weselsza.

Wtedy też ożywia się mój widok za oknem... Widok, który to zainspirował mnie już kilka dni temu do napisania tego posta.

W ramach wstępu powinnam powiedzieć, co widzę, gdy patrzę przez okno (na wypadek, gdyby na tego bloga zawitał ktoś inny niż Maja, Beatka albo Ela, które wiedzą co mam za oknem;] ) - otóż przy mojej ulicy znajdują się dwa przedszkola, które stają się najciekawszym punktem obserwacyjnym właśnie wtedy, kiedy słońce zachęca przedszkolanki do 'przewietrzenia' dzieci.

Lubię patrzeć jak dzieci zajmują się swoimi małymi dziecięcymi sprawami, wtedy uświadamiam sobie, że zachowania tych małych ludzi niczym się nie różnią od tego, co robią dorośli... Ot, taka miniaturowa replika dorosłego świata w wydaniu uproszczonym; łatwoprzyswajalna lekcja ludzkich zachowań...

Kilku chłopców urządza sobie wyścigi. Nie biegają dla samej radości biegania - od początku chcą wyłaniać najlepszego. I to niekoniecznie najlepszego biegacza - drobne oszustwa i naginanie zasad jest tu tak samo normalne jak u dorosłych. I mimo, że tutaj waga zwycięstwa jest o wiele mniejsza, od początku tworzą się podziały i rozwija kombinatorstwo...

Grupa dziewczynek siedzi grzecznie przy stoliku i bawi się lalkami. Na pierwszy rzut oka przebierają je i czeszą w zgodzie i równości. A jednak dziewczynki co chwila zerkają na lewo i prawo. Rozsyłają spojrzenia kontrolujące, czy lalka koleżanek nie ma ładniejszej sukienki, albo ciekawszej fryzury.. A jeśli tak się zdarzy, to momentalnie występuje jeden z dwóch scenariuszy:
-wszystkie zazdrosne dziewczynki zaczynają krytykować, lalkę koleżanki, pojawiają się drobne uszczypliwości, próby wmawiania jej, że jednak jej lalka jest najbrzydsza, mimo, że same chciałyby taką samą;
lub
-momentalne kopiowanie stroju i uczesania upatrzonej lalki, przez co ta staje się nieciekawa i jej oryginalność znika niezauważona..
Chyba nie muszę pisać jak zachowują się dorosłe kobiety jeśli chodzi o ich zabawki;)

Część dzieci bawi się wspólnie. Grzecznie, w z góry wybraną zabawę. Tylko kto ją wybrał? Mały, urodzony przywódca. Już u tak małych dzieci widać, że niektóre mają wrodzone predyspozycje do kierowania potulnym tłumkiem, a inne - do tego tłumku tworzenia...

A na koniec o dzieciach, które zawsze interesują mnie najbardziej - stojące trochę na uboczu i zajmujące się swoimi własnymi sprawami. Nie ulegające wpływom i nie idące za resztą przedszkolaków, ale samodzielnie wybierające sobie zajęcie. Czasami jest to zabawa w piaskownicy, czasami rysowanie czegoś patykiem po ziemi... Cokolwiek by to nei było - dobrze im tak, jak jest. Często takie dzieci nie są akceptowane przez resztę grupy. Ale zdarza się także, że gdy grupa nagle zauważy owego 'ousidera', pragnie robić to samo co on. Na jego zasadach. I wtedy zazwyczaj wszyscy są równi. Bo temu, kogo kopiują, nie zależy na tym, żeby być w tym co robi najlepszym, lub żeby wzbudzić zazdrość reszty dzieci. On po prostu robi swoje. A jeżeli reszcie się to spodoba, to dobrze. W końcu każdy lubi, kiedy inni doceniają to co robi.

Gdzie ja byłam kiedy bylam przedszkolakiem? Ciężko mi to sobie przypomnieć. Ale może moja sympatia do outsiderów ma jakieś podłoże biograficzne.. Bo jedno co pamiętam, to to, że często byłam tak zajęta robieniem czegoś ważnego tylko dla mnie, że nie słyszałam przedszkolanki ogłaszającej zbiórkę...

...
...

Piosenka - pośrednio o dzieciach.. Głównie dzięki tytułowi;)
Nic nei poradze. Mam słabosc do Robbiego Williamsa.. I nie mam zamiaru się jej pozbywać;)

wtorek, 30 września 2008

O optymistach.

Szklanka do połowy pełna. Chociaż pustka, zajmująca drugą jej część wylewa się także poza jej obrzeża i rozlewa po otoczeniu.. A mimo wszystko ważna jest zawartość. To co obok jest nieistotne, nawet jeżeli z każdym kolejnym łykiem pustka się rozrasta.

Skąd biorą się ludzie, którzy w każdej przeszkodzie potrafią zobaczyć furtkę? Osoby potrafiące przemieniać problemy w wyzwania, a porażki w lekcje życia, znajdując we wszystkim tą pełną stronę? Bardzo chciałabym to wiedzieć.

Skąd nagle pomysł pisania o optymistach? Bo są wszędzie. A z jednym z nich miałam wczoraj wykład.

Prof. zw. dr hab. Niepoprawnego Optymizmu. No, bo jak inaczej nazwać człowieka, który otwarcie stwierdza, że im wyższy płaci się podatek od dochodów tym bardziej powinniśmy się cieszyć?
Fakt, najwyższy próg podatkowy to znak, że dużo zarabiamy, więc powód do radości jest. Chociaż nie wiem czy tą radością należy się dzielić akurat z Urzędem Skarbowym i to akurat w takich proporcjach..

Kiedyś chyba miałam w sobie dużo takiej niepoprawności. Ale z czasem na moich różowych okularach porobiły się chyba rysy i przetarcia, bo jakoś już nie wszystko jest takie piękne i zawsze pozytywne..

Bo życie czasami musi poszarzeć, żeby potem jego kolory stały się wyraźniejsze i dawały więcej radości. Taką formę optymizmu dopuszczam. Nie muszę we wszystkim widzieć pozytywnych stron, żeby wiedzieć, że to wszystko do czegoś zmierza. I że pozytywna energia zawsze do nas wraca, zwielokrotniona kilkukrotnie.

A optymiści? Niech dalej widzą swoją do połowy pełną szklankę. Tylko niech pamiętają, że to co w niej jest i co tak ich cieszy samą swoją obecnością, może im poważnie zaszkodzić, w najlepszym wypadku wywołując porządnego kaca.

...
...

Co by tu dzisiaj.. Skoro o optymistach, to piosenka o głupcach i miłości musi się pojawić.. Ale przeszukałam swoją playlistę w najbardziej optymistyczny sposób, w jaki się dało.. Przynajmniej muzyka miła dla ucha i melodyjna;)

niedziela, 28 września 2008

Przemyśleń ciąg dalszy.

Za dużo ostatnio mam czasu na myślenie.. Dobrze, że kończą się wakacje.

Ostatnio uświadomiłam sobie, że nie warto być idealnym.
Dlaczego? Bo to wbrew naturze.

Gdyby Matka Natura była perfekcjonistką, wszyscy bylibyśmy tacy sami - w końcu ile mogłoby być wersji ideału? Każdy byłby jak pieczątka - symetryczne odbicie pewnej przewidzianej z góry istoty. Kserokopia po prostu.

Herbata byłaby naturalnie lekko słodka, papierosy nie powodowałyby raka, a klimat w każdej części świata byłby porównywalny z czerwcowym ciepełkiem panującym nad morzem Środziemnym...

Według mnie ideały są na tyle nienaturalne, że otoczenie reaguje na nie alergicznie.. Mimo, że każdy człowiek ma inne potrzeby i preferencje, to jednak istnieje gdzieś jeden wspólny mianownik tolerancji na ideały.

Bo to prawda, że można kota zagłaskać na śmierć, herbatę przesłodzić, a idealna pogoda jest tak niespotykana, że gdy tylko się pojawi, każdy wietrzy w tym jakiś podstęp i nie rusza się z domu bez parasola lub dodatkowego swetra.

Bo to co idealne jest nudne, przewidywalne. Człowiek potrzebuje chociaż małych elementów zaskoczenia, aby czuć, że żyje i że wszystko z nim w porządku. Gdybyśmy ciągle jedli tą samą potrawę, przyprawianą zawsze w ten sam sposób, przestalibyśmy czuć jej smak, a spożywanie posiłków stałoby się dla nas tylko niezbędną do życia czynnością życiową.

"Nieznane zawsze warte jest tego, aby dlań opuścić coś przewidzialnego." - Witkacy

Dlatego uważam, że życie trzeba co chwila 'przyprawiać' inaczej, zmieniając chociażby minimalnie jego smak. Odrobina nieprzewidywalności wobec innych pokaże im tysiąckrotnie lepiej jacy jesteśmy i przywiąże ich do nas bardziej niż przywiązałaby do przewidywalnego ideału.

Szkoda, że musiałam być mocno kopnięta w tyłek, żeby zdać sobie sprawę z tego, że jednak można się strać za bardzo.. Dobrze, że lekcję zrozumiałam i mam zamiar unikać tego błędu w przyszłości. Mam nadzieję, że to nada temu postowi jakieś przebłyski pozytywnego przesłania.

...
...

Końcowo - piosenkowo. Tym razem Rilo Kiley. I jedna z piosenek, które kocha się od pierwszego usłyszenia.

środa, 24 września 2008

Epsilon-Day

Nie da się wszystkiego przewidzieć, zaplanować, zorganizować.
Choćby się znało wszystkie statystyki i badania świata zawsze jest jakiś epsilon.. Jakiś okruszek życia, którego nie obejmuje swoimi ramionami zasada trzech sigm.

Czasami bywają takie dni, kiedy mam problemy ze zorganizowaniem sobie parzenia kawy albo mycia zębów. A kiedy indziej wszystko robi się samo, nim jeszcze na dobre zastanowię się jak do tego podejść.

Dzisiaj mam ten pierwszy rodzaj dnia. Epsilon-Day. Po czym to poznałam? Otóż po tym, że szuflada, którą wysuwam codziennie od bardzo, bardzo dawna nagle rozpadła mi się w rękach. A próby naprawienia jej za pomocą gwoździ i młotka (bo ja jestem kobieta pracująca i żadnej pracy się nie boję) tylko pogorszyły sprawę - zamiast jednoczęściowej szuflady po podłodze w pokoju walają się pięcioelementowe, trójwymiarowe puzzle, żywcem wyciągnięte z programu pana Adama Słodowego..

A czemu piszę akurat o szufladzie? Bo w momencie kiedy próbowałam wytrwale wbić w nią gwoździa, narażając swoje palce na niebezpieczeństwo i nieumyślnie pogarszając sytuację, zdałam sobie sprawę, że jest w tym jakiś sens.

Czasami coś rozpada się na kawałki niezależnie od tego jak bardzo się staramy i chcemy to sklecić do kupy. I czasami trzeba się temu po prostu dać rozpaść. Bo jest to najlepsza motywacja do tego, żeby zrobić coś nowego i (mam nadzieję) lepszego.

Chociażby posprzątać stare rupiecie, które zalegały w opisywanej szufladzie. W większości niepotrzebne i nie warte chociażby chwili litości. A jednak kiedyś były dla mnie na tyle ważne, że nigdy nie wpadłabym na pomysł pozbycia się ich..

Człowiek ma naturę chomika. Zbiera wspomnienia, obrasta w pamiątki i potrafi żyć przeszłością, zapominając zupełnie o teraźniejszości. Mnie moja szuflada uświadomiła, że to nie ma większego sensu. Że trzeba żyć dalej, bez zbędnych analiz i planów. Bo życie to nie reguła matematyczna. Nie ma teorii na wszystko co nas otacza. I choćbyśmy zachowywali się zgodnie ze wszystkimi zasadami, które uważamy za właściwe, zawsze jest gdzieś obok nas taki mały epsilon, który tylko czeka, aby nam o tym przypomnieć.

(...)
(...)

A teraz pewien constans tego bloga. Piosenka. A że ostatnio lubię te z nutą goryczy... Cóż poradzić. Bez goryczy to co słodkie nie smakowałoby tak cudownie.

poniedziałek, 22 września 2008

Przepis na faceta.

Przepis opracowany na podstawie wczorajszego 'Sabatu Czarownic' ;)

Weź garść wymówek, szczyptę kłamstwa i dopraw do smaku tchórzostwem.
Obficie polej egoizmem, a talerz udekoruj pretensjami i marudzeniem.
Podawaj podgrzane kłótnią i przesolone jedną kroplą łzy za dużo.
Koniecznie pamiętaj o tym, aby pod żadnym pozorem nie dodać do wywaru taktu, czułości i honoru - to zepsuje efekt końcowy.
Danie świetnie komponuje się podane w towarzystwie 'najlepszej przyjaciółki' lub 'nieplanowanej, nowej znajomości'.
Po nałożeniu uważnie pilnuj dania - nie lubi stać w miejscu więc może szybko uciec, ryzykując nawet upadek ze stołu (w końcu kto nie ryzykuje, ten... ;]).
I ostatnia rada - już podczas przygotowania nie daj się zwieść smakowitemu wyglądowi i cudownym zapachom, nawet jeśli danie wydaje się w pełni jadalne, możliwe jest wystąpienie silnej niestrawności.

Dlatego po skończonym gotowaniu radzę danie wyrzucić i zrobić sobie gorącej herbaty. Oraz wypić ją za zdrowie tych facetów, których - o ile istnieją - ten przepis nie dotyczy.

...
...
Na koniec piosenka o kobietach i dla kobiet - za to jakie są i za ich możliwości radzenia sobie z problemami i przyjmowania do wiadomości nie zawsze przyjemnych zmian w życiu(a robią to często lepiej niż 'wielcy silni i "dojrzali" faceci).

piątek, 19 września 2008

"Najbardziej odczujesz brak jakiejś osoby...

... kiedy będziesz siedział obok niej i będziesz wiedział, że ona nigdy nie będzie twoja"
Gabriel Garcia Marquez

Skończyło się. Who cares. (teraz powinna nastąpić lista osób odpowiedzialnych za to, że mam takie podejście.. Ale są takie tylko dwie - z całym szacunkiem dla wszystkich, którzy dali mi się wygadać - tymi osobami jest Pan Michał i ja sama).

Nie chce za dużo pisać o tym co mam w głowie. Zrobię to za chwilę za pomocą kilku cytatów z autorów, do których książek będę wracać chyba przez całe życie (Antoine i Gabriel, "Mały Książę" i "Sto Lat Samotności", książki tak różne, a jednak podobne w tym, że cały czas odnajduję w nich coś nowego..)

Od siebie powiem tylko tyle, że jeżeli dwoje ludzi decyduje się być razem, to to jest jak długi, wspólny spacer.. I jeżeli jedna z tych osób zgubi się, zatrzyma choć na chwilę i odpuści dalszy marsz, to mimo, że druga osoba zwalnia i woła ją do siebie, to nic nie da się już zrobić.. Można walczyć ale nie w pojedynkę.

Czy zaczynając ciągle od początku faktycznie robi się jakieś postępy? Czy większym ryzykiem nie jest zatracenie się w uczucie do ciągle tej samej osoby? Ja wiem, co bym odpowiedziała..

Teraz pora na cytaty. Bo zostawmy słowa tym, którzy się na nich najlepiej znają..

Zacznijmy od Antoine'a:
"Człowiek naraża się na łzy, gdy raz pozwoli się oswoić."

"Na zawsze ponosisz odpowiedzialność za to, co oswoiłeś."

"Gdy ktoś kocha różę, której jedyny okaz znajduje się na jednej z milionów gwiazd, wystarczy mu na nie spojrzeć, aby być szczęśliwym. Mówi sobie: „Na którejś z nich jest moja róża...”."

"Trzeba troskliwie osłaniać lampy: powiew wiatru może je zgasić..."

"Prosto przed siebie nie można zajść bardzo daleko..."

"Nigdy nie jest dobrze tam, gdzie się jest."

I Gabriel Garcia.. (cytaty nie tylko z 'Cien Anos de la Soledad', przy szukaniu natknęłam się na nie i nie mogę ich nei użyć..)

"Być może dla świata jesteś tylko człowiekiem, ale dla niektórych ludzi jesteś całym światem."

"Ciekawość jest jedną z wielu pułapek miłości. "

"Jeżeli ktoś nie kocha cię tak jakbyś tego chciał, nie oznacza to, że nie kocha cię on z całego serca i ponad życie."

"Mądrość przychodzi wtedy, kiedy nie jest nam już do niczego potrzebna."

"Nie płacz, że coś się skończyło, tylko uśmiechaj się, że ci się to przytrafiło."

"Nie trać czasu z kimś kto nie ma go, aby go spędzać z tobą."

"Nikt nie zasługuje na twoje łzy, a ten kto na nie zasługuje na pewno nie doprowadzi cię do płaczu."

"Wszystko co się nam przytrafia, dzieje się zawsze z jakiegoś powodu."

"Zgodnie ze swą naturą mężczyzna gardzi głodem po zaspokojeniu apetytu. "

"Żyli w dwóch odmiennych światach, ale podczas gdy on chwytał się rozpaczliwie wszystkich możliwych sposobów, aby zmniejszyć dzielący ich dystans, ona nie zrobiła niczego, co nie prowadziłoby w kierunku wprost przeciwnym. Upłynęło wiele czasu, zanim odważył się pomyśleć, iż owa obojętność nie była niczym innym jak pancerzem przed strachem."

Musze przeczytać więcej książek Marqueza..

...
...

No i piosenka, z lekką nutą goryczy, ale nie pozbawiona pewnej dozy satysfakcji i zadowolenia, której posmak pojawia się po chwili i jest niezwykle trwały..


poniedziałek, 8 września 2008

Dużo się dzieje.

Póki co mam tę pracę. Wymarzoną, wyczekaną. Taką, w której po całym dniu wracam do domu zmęczona ale z poczuciem, że dużo zrobiłam (a nawet bardzo dużo). I za którą dostaję kasę. Czyli wszystko czego potrzebowałam.

Stąd rzadsze moje tutaj zaglądanie.. Chociaż usilnie walczę z moją blogową tradycją, czyli 3 wpisy i koniec zabawy;) Tym razem chciałabym tego bloga, może niezbyt systematycznie, ale jednak prowadzić. I postarać się na nim pisać częściej o makijażach i modelkach, a rzadziej (lub możliwie wogóle) o tym co się dzieje między mną a resztą wszechświata.. Bo nawet jeśli dzieje się nie do końca dobrze, to od rozmów na ten temat mam rzeczywistość i moich przyjaciół, a nie weba.

Więc wróćmy do mojego nowego miejsca pracy i moich pierwszych odczuć - poza tym, że jest masa roboty (i na wszystko trzeba czekać, prawie jak u mojej ortodontki;) ), to energia w tamtym miejscu jest mega pozytywna. Modelki są miłe i pomocne, grzecznie znoszą moje lekkie zagubienie (chociaż już się powoli 'zadomawiam'). Poza tym Roman... O nim można dużo mówić - człowiek, z którym można rozmawiać godzinami. Niesamowicie miły i lekko zakręcony, ale wszystko na plus. Miło się z nim współpracuje - oby tak było cały czas.

I na tych miłych słowach zakończmy tego posta. Mniej miła (z tekstu, bo dla mojego ucha bardzo przyjazna) niech będzie dzisiejsza piosenka na zakończenie..

niedziela, 31 sierpnia 2008

Makijaż Marii Antoniny

Lub, jak to moja mama określiła - Ofiara pobicia dzień po zdarzeniu;)

Pierwszy opis makijażu mojego autorstwa - bo w sumie po to powstał ten blog;)

Makijaż zainspirowany pomysłem Tomka odnośnie sesji - bogate wnętrza, wypożyczona z opery/teatru suknia, duża peruka. I makijaż. Nawiązujący do epoki i przerysowany.


Podstawą jest jasna, wręcz mleczna cera. Matowa, jednak z uniknięciem efektu maski, poprzez delikatne rozświetlenie połyskującym blushem kości policzkowych i linii szczęki. Teatralny efekt makijażu wywołany jest mocnym podkreśleniem oczu (odcieniami srebra i fioletu, a także dokładnie roztartą granatową kredką o metalicznym połysku), brwi (za pomocą czarnego cienia do powiek - dla optycznego zagęszczenia brwi, a także przy użyciu eyelinera - przy górnej krawędzi brwi) i różu o mocnym odcieniu czerwieni (obficie nałożonym na kościach policzkowych i na skroniach). Rzęsy, oczywiśćie, obficie malujemy czarnym tuszem (w mojej wizji pojawiają się nawet sztuczne rzęsy).
Zwyczajowo, tak intensywny makijaż podkreślający oczy nie wymaga silnego zaznaczania ust, ja jednak zdecydowałam, że "Maria Antonina" nie może obyć się bez krwistoczerwonej szminki na ustach, koniecznie obrysowanej konturówką.
Na koniec, narysowany eyelinerem pieprzyk nad górną wargą i stylizacja na Marię Antoninę gotowa:)

Jeżeli znalazłby się ktoś, kto to przeczyta;) i zainteresuje go, jakich kosmetyków użyłam, chętnie wypiszę listę - póki co uważam to za zbędne.

...
...

I muzyczne zakończenie - Piosenka, którą lubię chyba za wszystko - za fajny tekst (choć przepełniony goryczą i żalem), muzykę i za wykonawcę, do którego zawsze będę miała sentyment;) Piosenka, z której teledysku mogłabym czerpać inspiracje godzinami - makijaże i ubiory, a także przepiękną modelkę mogłabym oglądać godzinami.

środa, 27 sierpnia 2008

Trochę o tym, co mnie wkurza..

Widziałam ostatnio t-shirta z fajnym nadrukiem. Wręcz genialnym w swojej prostocie. Kilka literek oddających irytację chyba w najlepszy i najprostszy sposób, w jaki tylko się da - 'Grrr'.

Żałuję, że jej nie kupiłam. (Chociaż pieniądze na moim koncie muszą mi być wdzięczne.. W końcu żyją tam sobie spokojnie, w wesołej gromadce, od czasu do czasu wpadając w popłoch, kiedy Ta Która Ma Moc Wydawania nie zabierze na wieki ich pieniążkowych przyjaciół, krewnych i znajomych ;) ). Ale żałować będę bo taka już moja natura, że aż za często jestem na coś/ czymś/ kimś/ na kogoś wkurzona..

Zaczynając ten temat mam świadomość, że zaczęłam temat rzekę, dlatego (żeby długość tego postu nie osiągnęła rozmiarów "Pana Tadeusza") dzisiaj wypiszę jedynie kroplę tej rzeki.. No może parę meandrów i zakoli;) I ze dwa dopływy..

Niekumaci ludzie mnie wkurzają. To na pierwszym miejscu. Bo, niestety dla mnie, natrafić na nich można dosłownie wszędzie - na drodze, w kolejce, w tramwaju.. A im bardziej miejsce jest zatłoczone i utrudniające mi życie, tym większe stężenie 'niekumactwa' (kolejny przejaw nowomowy) na metr kwadratowy.. Czasem mam wrażenie, że nawet święty mógłby nie wytrzymać tych ludzi - spacerujących i zatrzyujących się tuż przede mną, kiedy gdzieś bardzo się spieszę; stojących na środku przystanku dokładnie w tym miejscu, które jest na mojej trasie do wejścia/wyjścia; pytających o każdy produkt w kiosku, kiedy ja chcę szybko kupić bilet, żeby zdążyć do tramwaju.. Za dużo by tego wymieniać..

Wkurza mnie popadanie w monotonie i odpuszczanie sobie, w sprawach, w których jest to niedopuszczalne. W sprawach związku dwóch osób na przykład. Bo chyba po coś jest się razem. Chociażby po to, żeby nawzajem się uszczęśliwiać. Z podkreśleniem słowa nawzajem. Bo nie wiem jak nazwać związek, w którym stara się tylko jedna strona... Bo druga nie tyle sobie odpuściła, ile po prostu uznała, że czas starania się już minął. Po co się wysilać ponad poziom... Wiem, że liczą się czyny a nie słowa.. Może to co teraz napiszę zabrzmi dziwnie i niezrozumiale, ale dla mnie czasem słowo jest jak czyn.. Miłe słowo, a czasem nawet jakieś, które sens ma tylko dla jednej, konkretnej osoby.. Cóż. Chyba nic dziwnego, że czasem mam dość..

Gołębie mnie wkurzają;) Za gruchanie o poranku, tupanie nad głową, brud, syf i ogólny syf roznoszony dokoła. I za to, że budzą we mnie bezsprzeczne skojarzenie ze szczurami.. Tyle, że skrzydlatymi..

I ostatni 'wkurzacz' na dzisiaj - obcisłe, podkreślające kształty, błyszczące, wydekoltowane, kuse.. Ciuchy w rozmiarze 42 i większe.. Zawsze znikają z wieszaków w błyskawicznym tempie.. Zawsze akurat te - nie, wiszące na wieszaku obok ciuchy, które skutecznie zamaskowałyby zbędne kilogramy i podkreśliły atuty. To mnie wkurza. Bo sama walczę ze sobą, żeby przejść się gdzieś w jeansach rurkach.. A widuję na ulicy dziewczyny, którę wyglądają, jakby pewność siebie zjadły na śniadanie (i pare innych, kalorycznych rzeczy również). Nie mam nic do grubych ludzi. Mam do grubych, źle ubranych. Do chudych, źle ubranych również. Jednak im większy ciuch, tym łatwiej widać go na właścicielu..

Koniec na dzisiaj. Słońce świeci. Nie ma co marudać;)

..
..

Dzisiaj w kąciku muzycznym odgrzewany staroć - piosenka do której tańczyłam w pierwszej klasie podstawówki na 'dyskotekach'.. Jeden z pierwszych hitów muzycznych jaki dokładnie pamiętam;)

niedziela, 24 sierpnia 2008

Na nudę nie narzekam..

Nareszcie chwila czasu, żeby opisać wydarzenia minionych dni. Ambitnie spróbuję zachować porządek chronologiczny (i budować napięcie jak w filmach Hichcocka - najpierw trzęsienie ziemii, a później poziom napięcia już tylko rośnie).

Więc do dzieła:

Sprawa pierwsza: Spotplener

Pierwszy dzień niestety taki, jak podejrzewałam - to nie jest agencja dla ludzi leniwych - zorganizowanie wypadu za miasto, z całym szacunkiem dla ludzi, którzy brali w nim udział (w większości Bogu ducha winne modelki i fotografowie), pozostawiało wiele do życzenia. No bo jak można inaczej (i nie posługując się słowami powszechnie uznawanymi za wulgarne) wyjazd w plener, do miejsca, o którym wiadomo jedynie "że jest", nikt go nie widział, nikt nie sprawdzał, czy łatwo tam dotrzeć (a przecież noszenie sprzętu i, olaboga, trzymiesięcznego niemowlęcia, nie powinno przypominać obozu survivalowego (a, niestety, przypominało)... Więc pierwsza, podobno świetna miejscówka, okazała się taka jak zawsze, czyli do dupy.. Na szczęście druga, którą były tereny dworca Świebodzkiego (oszczędzajmy benzynę na dojazdy do Sobótki i spowrotem, w końcu jest taaaaka tania ;) ), dawała już radę. Bo co prawda każda modelka miała zdjęcia robione po kilka razy w tym samym miejscu, ale przynajmniej można tam było dotrzeć nie ryzykując w najlepszym wypadku trwałego uszkodzenia ciała.

Dzień drugi już lepiej. Opuszczona fabryka, którą ktoś już widział na oczy dawała radę. Ilość przewidzianych ciuchów nie dała (chwalić Atomówkę;) - dziewczyna przyniosła pół własnej, dość drogocennej szafy, dzięki czemu mogłam jakoś pracować). Joanna z nieznanego mi powodu po paru godzinach opuściła mnie z czterema modelkami, bez przerwy wyłaniającymi się z różnych zakamarków fabryki i piszczących jak głodne pisklęta "Przebirz mnie! Przebierz mnie!".. Dałam rade. Makijażowo się naszalałam. Dziewczętom dziękuję za cierpliwość, wytrwałość i względny profesjonalizm (Atomówka - Tobie szczególnie, za ten brokat, który pozwoliłaś sobie nałożyć na powieki;])

No i chronologię szlag trafił:D Zapomniałam wspomnieć o rozmowie, na którą się tak denerwowałam i przygotowywałam - dowiedziałam się paru interesujących rzeczy o charakterze mojej współpracy z agencją. A, że nie do końca się z takim stanem rzeczy zgadzam, to prawdopodobnie było to moje ostatnie dla nich malowanie.. Ale o tym za chwilę.

Dzień trzeci pleneru, z którego udało mi się wymigać, minął mi na relaksie. Przerwanym paroma nerwicami, niestety... Nerwica mniejsza to niedyspozycja pana M., przez którą jego prezent urodzinowy w postaci biletów na maraton filmowy przepadł na dobre.. No ale cóż. Choroby nei zaplanował. Niech zdrowieje bo chore Mrauciny to nie to, co tygryzki lubią najbardziej. Nerwica większa to telefon z SPP. I nerwowe przygotowania do testów mojej osoby (testów makijażowo, fryzurowo, stylizacyjnych), które odbyły się w sobotę. Nie będę na razie opisywać jak poszło, bo nie chcę zapeszać szansy potencjalnej z nimi współpracy. Napiszę jedynie, że ja z siebie jestem zadowolona - podołałam wyzwaniu, czyli wręcz taśmowemu przygotowywaniu masy dziewczyn.

I znowu wyszedł post przydługi, którego nawet mnie się za pare dni nei będzie chciało czytać;)
Przykro mi za tę odrobinę krytyki, na którą się tutaj zdobyłam, ale sama kilka dni temu usłyszałam, że "należy rozmawiać, żeby nie pojawiały się niepotrzebne pretensje". Ja swoje wypowiedziałam. Najłagodniej jak mogłam. Bo, mimo wszystko, szanuję ludzi, o których pisałam i wdzięczna im jestem za to, co ze współpracy z nimi wyniosłam..

..
..

I tradycyjnie piosenka na koniec. Naszło mnie dziś na nią szaleńczo, mimo kontrowersyjnego falsetu wokalisty i tego, że niegdyś nie mogłam wysiedzieć tegoż właśnie słuchając..

wtorek, 19 sierpnia 2008

Przygotowując się do pleneru..

Jutro kolejne wyjazdowe malowanie przede mną. Z tradycyjną Spotekipą dla odmiany. Będę mogła sobie "na świeżo" porównać standardy z tymi szczecińskimi.

Wiem, że będzie inaczej, oby nie gorzej. Bo, Bogu dziękować, te słowa synonimami bywają jedynie czasami.

O różnicach i podobieństwach powinno się po fakcie, tak więc na razie o tym ani słowa. Napiszę lepiej o moich przygotowaniach - sprzętowych, wizyjnych (przed chwilą wymyśliłam to słowo - od wizji - mój blog, moja polszczyzna) i psychicznych. O tych ostatnich chyba najbardziej, bo planuję zawalczyć o swoje, głównie finansowo. Żeby chociaż na przysłowiowe waciki było bez przeprowadzania na koncie czystek porównywalnych ze stalinowskimi.

Lubię Joannę i myślę, że zachowa się wobec mnie fair. Tylko, że mi to zaczyna być wszystko mało (drobne spostrzeżenie - słowo 'mało' pisane bez polskich znaków daje hiszpańskie 'malo', czyli źle - całkiem apropos tego niedosytu, który mam teraz w sobie). No cóż... Zobaczymy co i jak będzie.

..
..

Plus piosenka gorąca jak temperatura na dworze. I pozytywna, jak moja nadzieja na to, że będzie progress.

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Bo zorganizowanie bywa jak narkotyk..

Mam chroniczny bałagan na biurku..
Moje torebki walają się po całym domu..
Bywają dni, kiedy mam problemy, żeby zorganizować sobie mycie zębów albo prostowanie włosów..
Bywam tak leniwa, że nie mam czasem ochoty na nicnierobienie..

A jednak w niektórych dziedzinach życia lgnę do tego co zaplanowane, zorganizowane i przemyślane z każdej strony. Paradoksalnie z lenistwa właśnie.

Moje kosmetyki są w kuferku poukładane w dla mnie jedynie znany sposób tylko po to, żeby łatwo je było znaleźć. I tylko dlatego. Skrajne lenistwo. Nie wstydzę się tego.

Kiedy się z kimś umawiam lubię mieć wcześniej opracowany plan - godzinę, miejsce spotkania - ba, często staram się 'zaplanować', co może w moim planie nie wypalić... Z lenistwa - nic tak bardziej nie męczy niż zwalczanie dołu czy zdenerwowania wynikającego ze zmiany planów.

Takich przykładów mogłabym wymyślić więcej, ale lenistwo mi tego zabrania. Zwalę to na mój koci znak zodiaku i przejdę wreszcie do sedna tego posta - zorganizowania.

Bo kiedy mam do wyboru pracę w grupie ludzi, z których chociaż jedna ma w głowie dokładną wizję tego co robi i skupia się maksymalnie na jej wykonaniu i ludzi, którzy do ostatniej chwili nie są nawet pewnie podstaw przedsięwzięcia, takich jak modelki i miejsce na plener (z lenistwa nie wspomniałam, że jako makijażystka mam dużą styczność z agencjami modelek i fotografami), to wiem co wybiorę. Przemyślana wcześniej wizja jest wygodniejsza dla ludzi leniwych, jak ja - oszczędza wysiłku poświęcanego na wymyślanie wszystkiego na szybcika i - co chyba najważniejsze - z reguły daje o wiele lepsze efekty. A to uzależnia.. Przynajmniej mnie uzależniło.

Może wejdzie mi to w nawyk do tego stopnie, że stanę się niepoprawną pedantką? Nie sądzę, ale nigdy nic nie wiadomo. Wiem tylko, że dziękuję losowi, że miałam okazję obserwować przy pracy pewną perfekcjonistkę.

Pozdrowienia dla wszystkich perfekcjonistów. Modowych szczególnie.
...
...
Plus piosenka na dobranoc na wzmocnienie rozleniwienia.